Niedziela, 4 czerwca 2017
Międzyzdroje - Kołobrzeg - dzień pierwszy (i ostatni) na trasie R-10
Długo wyczekiwana wycieczka rozpoczęła się. W sobotę 3. czerwca kumpel zawiózł mnie i mój majdan do Rzeszowa, skąd o 8.00 miałem pociąg do Międzyzdrojów. Zdecydowałem się na Międzyzdroje, a nie na Świnoujście, ponieważ wiedziałem, że do pokonania będzie ponad 100km, chciałem więc oszczędzić sobie dodatkowych mniej więcej 15km.
Jechałem pociągiem Intericty "Matejko". Muszę przyznać, że pociąg całkiem fajny, rower wisiał sobie bezpiecznie na wieszaku:
Ja siedziałem zaraz za drzwiami, miałem go więc cały czas na oku. Pociąg momentami jechał z prędkością 150km/h, wydawało się, że wszystko jest ok. Co chwilę sprawdzałem prognozę pogody na niedzielę, bo ten dzień miał być kluczowy. Na sobotę zaklepałem sobie nocleg w Międzyzdrojach, natomiast na niedzielę w Kołobrzegu, więc musiałem się tam dostać bez względu na pogodę. Prognozy nie były niestety optymistyczne, miało padać "przelotnie" przez jakieś 3-4 godziny, głównie z rana.
Sama podróż szła dobrze, pociąg nie był spóźniony, myślałem, że dotrę do Międzyzdrojów zgodnie z planem o godz. 20.06, zachód słońca miał być ok. godz. 21.20, będę więc miał czas podejść nad morze, coś zjeść, coś w Międzyzdrojach zobaczyć.
Tuż przed Szczecinem pociąg się zatrzymuje i stoi. 10 minut, 20, 30, za chwilę przychodzi konduktor i mówi, że ktoś wpadł pod pociąg (ludzie mówili, że samobójca, aczkolwiek nie sprawdziłem na 100%) jadący z naprzeciwka i czeka nas 2-godzinny postój. Ostatecznie stoimy jeszcze tylko ok. 40min, jednak ponad godzinne spóźnienie w Międzyzdrojach sprawia, że czasu nie mam za wiele. A pech, który rozpoczął się w tym momencie prześladuje mnie już do końca.
Mimo wszystko w Międzyzdrojach jestem tuż przed zachodem słońca, szybko udaje się znaleźć ośrodek, zameldować, rzucam więc tylko graty do pokoju i idę nad morze.
Jest i morze:
Potem idę dalej w kierunku, z którego widać sporo świateł.
Gdzieś tu znajduje się słynna "aleja gwiazd", ale jest już dosyć ciemno, więc nie szukam jej, wciskam kebab i wracam na ośrodek. A ten pamięta jeszcze zamierzchłe czasy PRL'u, chociaż meble są nowe:
Mimo wszystko cena (30 zł) sprawia, że nie ma co marudzić. Jest dosyć czysto, nie licząc kilku pajęczyn, które likwiduję przed zaśnięciem. Sprawdzam pogodę na następny dzień (dalej zapowiadają przelotne deszcze przez 3-4 godziny) i idę spać.
Rano przedłużam sen do 8-ej. Jestem mniej więcej spakowany, więc długo mi nie zejdzie z zebraniem się do wyjazdu. Na niebie nisko wiszące chmury, ale nie pada. Rzut oka na prognozę pogody - dalej 3-4 godzinne przelotne opady, tyle, że już nie w godzinach porannych, ale teraz już od mniej więcej godziny 10-tej do 14-tej.
Wyjeżdżam przed 9-tą. Skoro ma padać, to w międzyczasie najwyżej zatrzymam się pod jakąś wiatą i częściowo przeczekam deszcz.
Z odnalezieniem trasy R-10 w Międzyzdrojach nie ma większego problemu, mniej więcej w środku miasta odnajduję wśród licznych drogowskazów wskazujących różne szlaki piesze i ten rowerowy. Zbiega się on w tym rejonie z zieloną ścieżką rowerową.
Jakieś 4km od wyjazdu z ośrodka i już jestem przy wjeździe do Wolińskiego Parku Narodowego.
Nawet ładnie tu. I droga dobra. Tyle, że przelotne opady coraz bardziej zaczynają przypominać ulewę. Trasa na początku dobrze oznaczona, zielony wizerunek roweru z podpisem "R-10" na białym tle łatwo rozpoznać na drzewach. Tyle, że taki stan rzeczy obowiązuje niezbyt długo. Po jakimś czasie w parku zaczynają się zakręty i oczywiście oznaczenia brak. W takiej sytuacji logiczne jest, że szlak prowadzi prosto. No cóż, logika bywa zgubna. Jeszcze na początku udaje się nad tym zapanować, a fakt, że po wyjeździe z lasu na asfalt spotykam grupę niemieckich turystów na rowerach świadczy, że jest ok. Dojeżdżam do Warnowa.
Tu mijam grupę ładnych jezior, ale lejący z nieba deszcz zniechęca mnie do zatrzymania się. Szlak prowadzi do Żółwina i tu zanika. Najpierw mam zakręt, na którym są tabliczki informujące już tylko o zielonym szlaku, "R-10" gdzieś jest, ale nie wiadomo gdzie.
Skręcam w lewo, po chwili okazuje się, że droga prowadzi tylko do jakiś domostw leżących nieco pod górkę, a potem się kończy, więc wracam i próbuję drugi skręt. Dojeżdżam do Domysłowa, po czym z powrotem do Warnowa. Staram się jak najmniej korzystać z telefonu, bo jeden już zalałem niecały miesiąc wstecz, mam teraz dwa, z czego jeden nowy i nie chcę go stracić po tygodniu użytkowania. Starszy telefon też kiedyś zalałem, niby działa, ale coś mocniej się grzeje i bateria przy tego typu jeździe, gdzie działa gps, w tle Sportypal, a co jakiś czas włączam go, odpalam mapy google i sprawdzam lokalizację - 6-7 godzin i kaput.
Tym razem jednak trzeba zobaczyć gdzie jestem, bo sprawa jest podejrzana. Jak się okazuje zrobiłem spore kółko. R-10 przebiega gdzieś na południe, dokładnej lokalizacji nie znam. Przewodnika nie mam. Kupiłem nawet jeden jakieś 3 tygodnie wcześniej, ale nie przyszedł. Okazało się, że księgarnia wysyłkowa ze Słupska typu "Amber Gold", naciągnęła już ludzi na kupę kasy, a książek nie wysyłała. Na komendę nawet nie zgłaszam, wyśmialiby mnie, 19 zł, to oczywiście niska szkodliwość społeczna. Muszę sobie zatem radzić na podstawie tego co pamiętam. Oczywiście w necie znalazłbym jakieś dokładniejsze informacje, zasięg z reguły jest, ale jak już wspomniałem, nie chcę go zamoczyć. Decyduję się zatem na ominięcie "R-10" przez najbliższych może... 20-25km. Myślę dojechać do Dziwnowa i tam już włączyć się w R-10.
W międzyczasie trafiam na leśną ścieżkę. Jest ciężko. Pod górkę muszę wrzucać najniższą tarczę z przodu. Wszystko w Krossiku zabrudzone, mokry piach dotarł już do kasety, łańcucha, pomiędzy szczęki i tarcze hamulców, pod błotniki, jedzie się ciężko.
Co jakiś czas jednak muszę się zatrzymać, żeby sprawdzić gdzie jestem i jak dalej jechać. Jedyne miejsce gdzie mogę trochę zastanowić się nad dalszą drogą to przystanek autobusowy w miejscowości Kodrąb. Kieruję się stamtąd na północ w kierunku Kołczewa. Trudno - wbiję się na wojewódzką 102-kę, pomęczę się trochę i podenerwuję kierowców :-(. Innego wyjścia nie było. Tak też robię. Droga do Kołczewa przebiega przez niewielkie wzniesienia, widoki byłyby lux, gdyby nie deszcz. Docieram do 102-ki i po kilku kilometrach w ciągle lejącym deszczu znajduję parking z wiatami itp. Tam zasiadam na chwilę. W sumie jestem suchy. Kurtka jeszcze nie przepuściła wilgoci...
Zaglądam do toreb i to mnie podtrzymuje na duchu. W środku sucho (zresztą sucho było aż do końca), dobry sprzęt (Merida Waterproof Pannier), dobry zakup. Plecak mokry, ale wszystko tam przed wyjazdem wpakowałem w worek na śmiecie i ten daje radę. Tu siedzę przynajmniej 3 kwadranse. Zjadam słodycze kupione poprzedniego dnia, a potem ruszam dalej. Przed Dziwnowem opuszczam w końcu wyspę Wolin. W samym Dziwnowie oczywiście wszelkie ślady R-10 znowu tajemniczo znikają i żeby pokonać tę niewielką miejscowość i dalej jechać ścieżką rowerową muszę zatrzymać się 4 razy i sprawdzać pozycję w google maps. Oczywiście non stop leje i nie ma jakiegokolwiek zadaszenia, pod którym można by to zrobić.
Dokładnie tak samo jest w następnej miejscowości - Łukęcinie. I to samo w Pobierowie. Tu jednak po drodze mijam Pizzerię. Jest chyba koło 13.30, zatrzymuję się więc na placka. O 14-tej ruszam dalej.
Dojeżdżam do Trzęsacza i trafiam na słynne ruiny:
Kościół w stylu gotyckim został tu wybudowany na przełomie XIV i XV wieku. Pierwotnie jego odległość od morza sięgała 2.5km. Na skutek procesów abrazji, morze z biegiem czasu zbliżało się do kościoła. Jeszcze w 1750r. odległość od niebezpieczeństwa wynosiła 58m. Potem próbowano zaradzić erozji, ale nie udało się. W roku 1868 już tylko metr dzielił kościół od katastrofy, mimo tego odbywały się tu nabożeństwa. W końcu ze względów bezpieczeństwa kościół został zamknięty 2. maja 1874r. To co widać na zdjęciu to jego południowa ściana, czyli ta, która stała najbliżej lądu.
Jeszcze rzut oka na morze:
Oczywiście nic nie widać, ciągle leje.
Dalej mijam Rewal, Niechorze i Pogorzelicę. Oczywiście muszę kilka razy zatrzymywać się, żeby sprawdzić gdzie jestem, bo oznaczenie szlaku zniknęło już na dobre.
Za Pogorzelicą zaczyna robić się ciekawie.
Dojeżdżam do takiej bramy:
Po prawej stronie jest jeszcze taka brama:
Ścieżka (był to niebieski szlak rowerowy - znaków R-10 nie widziałem już od jakiegoś czasu) skręca w lewo. Jadę nią przez chwilę, ale wyraźnie zaczyna zawracać, zatem i ja wracam do miejsca pokazanego na powyższych zdjęciach. Znajduję tablicę wskazującą, że mam jechać prosto, drogą znajdującą się za tym szlabanem. Tablica pokazuje ścieżkę prowadzącą do Rogowa, która jest dosyć dziwna - każdy odcinek liczy po 3-4 km i ma inne oznaczenie. Na początek będę jechał o ile dobrze pamiętam szlakiem fioletowym. Fioletowy, czy różowy - nie ma znaczenia, bo nie widać żadnych oznaczeń, dopiero pod koniec gdy po minięciu terenów wojskowych należy skręcić w prawo widzę oznaczenie - oczywiście zielone.
Rower w tym momencie cały w błocie, jedzie się ciężko. Okazuje się, że wykręciła się śrubka od bagażnika z jednej strony, bagażnik opadł na błotnik, błotnik na koło i tak jechałem przez jakiś czas, dlatego było ciężej niż powinno :-) Miałem przed wyjazdem skoczyć do sklepu i nakupić zapasowych śrubek, ale nie chciało mi się, mam za to linkę, podwiązuje to wszystko prowizorycznie i jadę dalej. Wiatr już wieje mocniej z zachodu, jedzie się lżej i kolejne kilometry pokonuję nieco szybciej. Brakującą śrubkę planuję kupić następnego dnia w Kołobrzegu przed wyjazdem. W drugi dzień myślę dojechać do Darłowa, ok. 75km.
Póki co trzeba najpierw dotrzeć do Kołobrzega. Po drodze przy tych wojskowych terenach odnajduję punkt widokowy. W końcu jest niewielka wiata, pod którą można sprawdzić gdzie jestem, wyciągnąć telefon, czy mapę bez obawy zalania.
Samo morze wygląda jak morze.
Pewnie w normalnych warunkach byłbym zachwycony, teraz jednak tylko klnę, a podziwianie widoków podczas ulewy to żadna frajda.
Dojeżdżam do Mrżeżyna i przejeżdżam przez most na rzece Rega.
W tym miejscu ścieżka prowadzi po zwykłym chodniku. Ale to już ostatnie metry tego typu fuszerek. Dalej już do samego Kołobrzegu jedziemy dobrze przygotowaną ścieżką, wytyczoną obok drogi wojewódzkiej, głównie asfaltową, przed samym Kołobrzegiem zrobioną z takiego pomarańczowego żwirku, który pewnie jest fajny, gdy jest suchy, teraz zamienia się w pasmo kałuż. Oczywiście żadnych oznaczeń szlaku R-10 nie ma. Ostatnie widziałem jakieś 30km wcześniej. Ale wiadomo dokąd jadę. Dojeżdżam w końcu do Kołobrzegu. Do tego przestaje lać. W samą porę. Odnajduję motel, w którym mam rezerwację, melduję się, idę się wykąpać i na miasto.
W Kołobrzegu byłem w dzieciństwie 7, czy 8 razy. Huta miała tu swój ośrodek wypoczynkowy, najpierw był to 3-piętrowy budynek, potem pod koniec lat 80-tych postawiono jeszcze drugi 11-to, czy 12-to kondygnacyjny. Ilość miejsc dla wczasowiczów wtedy wzroła kilkukrotnie. Rodzice zabierali mnie tam co roku, bo często chorowałem, a jod i nadmorski klimat dobrze działały na układ oddechowy. Rzeczywiście - chorować przestałem. Pamiętam tylko ostatni mój pobyt w Kołobrzegu, w roku 1990-tym. Pamiętam, bo w ośrodku była fajna duża sala telewizyjna, pogoda była raczej kiepska, więc siedziałem w sali i oglądałem mecze MŚ we Włoszech, kibicując wówczas Kamerunowi. Wkrótce potem HSW sprzedała swój ośrodek i przestaliśmy jeździć do Kołobrzega. Byłem jeszcze nad morzem kilka razy, raz z rodzicami, ze 3 razy na koloniach. Mimo wszystko to właśnie Kołobrzeg był miastem mojego dzieciństwa, dlatego bardzo zależało mi, żeby tu przenocować, połazić co nieco po mieście, przypomnieć sobie miejsca, które po 27-iu latach będą na pewno wyglądać inaczej.
No i dobra, po wykąpaniu się, idę na początek zobaczyć tzw. "skansen morski".
Skansen morski to część kołobrzeskiego Muzeum Oręża Polskiego. W ekspozycji znajdują się 2 wycofane ze służby okręty Marynarki Wojennej - patrolowiec ORP Fala:
i kuter rakietowy ORP Władysławowo:
Skansen czynny do 17.00. Jest po 18.30, więc niestety nie mogę zwiedzić okrętów (jeszcze nie wiem, że będzie mi to dane następnego dnia :-) ).
"Fala" średnio mnie interesuje, to zwykły okręt patrolowy, chociaż mógł spełniać i inne zadania, był uzbrojony w bomby głębinowe (czyli mógł walczyć z okrętami podwodnymi), oraz mógł zabrać do 4 min (czyli uczestniczyć w zakładaniu pól minowych), jednak ilość przenoszonej broni powodowała, że słabo nadawał się do tych zadań.
Historia "Władysławowa" jest znacznie ciekawsza. Może nie konkretnie "Władysławowa", ale okrętów tego typu. Była to pierwsza generacja okrętów rakietowych w polskiej MW (teraz mamy III, za to niezbyt liczną :-) )
Okręty projektu 205, w NATO zwane klasą "OSA", zaprojektowano pod koniec lat 50-tych, od początku lat 60-tych zaczęły wchodzić na wyposażenie marynarek wojennych krajów Układu Warszawskiego i innych krajów, które zaopatrywały się w broń w ZSRR. Te okręty był prawdziwym hitem eksportowym, wyprodukowano ich ponad 400 sztuk, część z nich była wykończana w stoczni w Gdyni (montowano tam jakieś elementy elektroniki). Polska miała 13 os. Wchodziły do służby w latach 1964-1975. "ORP Władysławowo" był właśnie najmłodszą jednostką tego typu. Na początku obecność tych okrętów w PMW była otoczona ścisłą tajemnicą. Okręty cumowały przy osłoniętej redzie portu wojennego w Helu, starano się nie dopuszczać do nich osób postronnych, wyjścia w morze i powroty do portu odbywały się nocami, a okręty zostały wcielone do Dywizjonu Kutrów Torpedowych.
Główną bronią na tych okrętach były pociski przeciwokrętowe P-15 Termit, kierowane radiowo o zasięgu 40km. Ponadto osy miały 2 podwójne armaty kalibru 30mm oraz rakiety przeciwlotnicze krótkiego zasięgu. Głównym zadaniem okrętów miały być ataki rakietowe na okręty przeciwnika, patrole morskie oraz ochrona zgrupowań floty, czy konwojów. Okręty były niewielkie - niecałe 39m długości, wyporność nieco ponad 170 ton, były za to bardzo szybkie - osiągały prędkości ponad 40 węzłów, czyli w okolicach 80km/h.
NATO nie specjalnie przestraszyło się tych okrętów. Do czasu... Podczas wojny Jom Kipur w 1967r., Izreal niepodzielnie panował na lądzie i w powietrzu. Siły arabskie zbierały solidne cięgi. Na morzu Izrael miał kilka nowoczesnych okrętów, m.im. dwa niszczyciele pozyskane z USA, wyposażone w najnowocześniejsze amerykańskie radary i systemy obrony bezpośredniej. Panowało powszechne przekonanie, że nic co jest w posiadaniu państw arabskich nie jest w stanie choćby zagrozić tym okrętom. Dlatego izraelskie niszczyciele chętnie podpływały blisko brzegów, szukając celów dla okrętowej artylerii. Egipt miał na wyposażeniu kilka Os, które przybyły prosto z Polski. Jedna z nich wystrzeliła 4 pociski P-15, 3 z nich trafiły w cel i niszczyciel "Eilat" zatonął wraz z 47 członkami załogi.
To był szok dla Amerykanów. Później nawet odkupili jedną osę od Indonezji, gdy zmienił się tam klimat polityczny i kraj ten przeszedł spod "opieki" ZSRR na stronę amerykańską. Amerykanie rozebrali okręt i pociski na czynniki pierwsze i jeśli wierzyć plotkom, amerykański pocisk przeciwokrętowy AGM-84 Harpoon został zbudowany na bazie radzieckiego Termita (chociaż wydaje się to bardzo naciąganą historią :-) ).
W latach 80-tych technika wojskowa poszła do przodu i Osy zaczęły nieco odstawać od wymagań ówczesnego pola walki. 4 polskie okręty zostały wtedy wycofane ze służby i zastąpione okrętami większymi - projektu 1241 (Tarantul I). Tarantule były nie tylko większe (prawie 500t wyporności), ale i szybsze (do 45 węzłów) i uzbrojone w nowoczesne rakiety P-21 i P-22 o zasięgu 80km. Zakupiono wówczas również niszczyciel rakietowy ORP "Warszawa", uzbrojony tak samo w pociski P-21/P-22, a dodatkowo w znacznie lepsze pociski przeciwlotnicze. Część os pozostała jednak w służbie. W latach 90-tych okręty te były już przestarzałe, zaczęto więc wycofywać kolejne jednostki.
Ostatnie 2 osy wycofano w roku 2006 (m.im. właśnie ORP Władysławowo). Do samego końca okręty te wypływały na patrole, szkoliły kolejne załogi, strzelały z broni pokładowej, czy wystrzeliwały pociski Termit, które służyły za cel dla wojsk przeciwlotniczych.
W tej chwili wszystkie okręty już dawno pocięte są na żyletki, dzięki zaangażowaniu entuzjastów udało się pozyskać ORP Władysławowo, przeholować go do Kołobrzegu i udostępnić do zwiedzania.
Dobra, idę dalej. Kieruję się w kierunku latarni morskiej, a po drodze mijam port:
Tu chyba stoją kutry, dalej jest port dla jachtów, a potem port handlowy.
Do tego ostatniego nie można wejść, ale co nieco widać, m.im. 2 stare budynki niewiadomego przeznaczenia:
Tuż przed latarnią, w porcie dostrzegam jeszcze jeden okręt:
Jak się okazuje jest to stary kuter torpedowy polskiej produkcji. MW miała ich swego czasu na stanie 9szt, wszystkie zostały wycofane ze służby ok roku 2000 i pocięte na żyletki, poza tym jednym. Ktoś go odkupił, rozbroił i teraz organizuje krótkie rejsy. Korciło mnie, żeby się tym przepłynąć, ale nie czułem się za dobrze, o czym później :-)
W końcu jest latarnia:
Obecna kołobrzeska latarnia powstała w roku 1947. Oczywiście wcześniej Kołobrzeg również posiadał latarnię morską, ale burzliwe wojenne losy nie pozwoliły jej przetrwać wojny. Ta została wzniesiona na gruzach jakiegoś fortu, w latach 80-tych przeszła modernizację i trzeba przyznać, że prezentuje się znakomicie. Nie powiem - obserwując ją wspomnienia powracają :-)
To też pamiętam - falochrony osłaniające wyjście z portu:
Tu napotykam jeszcze na coś takiego:
Krzysiek Kolumb niby odkrywając Amerykę wyruszył tam z trzema okrętami: "Nina", "Pinta" i "Santa Maria". Mam wątpliwości, czy takie coś jest w stanie przepłynąć Atlantyk, ale napis na burcie nie pozostawia wątpliwości :-)
Po minięciu latarni rozpościera się widok na morze i kołobrzeskie molo:
Spaceruję sobie jeszcze chwilę promenadą, mijam pomnik zaślubin z morzem:
, docieram do mola:
, a potem skręcam w poszukiwaniu jakiejś knajpy gdzie można by wypić piwo i zjeść rybę. Co rzuca się w oczy to ilość żuli, na nadmorskiej uliczce z knajpami jest ich sporo :-)
Knajpę znajduję szybko. Zamawiam rybę i browar i... zaczyna się robić niedobrze. Coś mnie na kaszel bierze, a każde kaszlnięcie to spory ból w okolicach oskrzeli. Próbuję kaszleć co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy się nie mylę, niestety nie.
Po 21-ej wracam do motelu, czuję się coraz gorzej. Po dotarciu do Kołobrzegu, co prawda przestało padać, ale zaczęło wiać. Niby jestem ciepło ubrany, ale już chyba wcześniejsza droga zrobiła swoje.
W motelu dochodzi do mnie, że planowany na następny dzień etap do Darłowa nie dojedzie do skutku. Próbuję jeszcze wyleczyć się medycyną naturalną, kupuję ćwiartkę cytrynówki, nie powiem, w pewnym niewielkim stopniu pomogła, ale tylko w niewielkim.
W nocy pocę się jakbym miał grypę, kaszel straszny. Rano nie mogę mówić. To już koniec. Przedłużam nocleg o jedną dobę i idę do lekarza. Ten jest pod wrażeniem: "świetnie się pan załatwił". Diagnoza - na szczęście oskrzela ok, ale gardło, krtań i tchawica - mocne zapalenie. Dostaję antybiotyki i inne leki. Po powrocie do motelu (koło 10.30) mam też już temperaturę. Zmięty idę się kimnąć, po 14-tej budzi mnie telefon, więc wstaję z wyra i postanawiam ruszyć na miasto.
Oczywiście pogoda lux, temperatura +27C, a ja ubrany w dwa t-shirty i ciepła bluzę, cały czas marznę:-)
Zmuszam się jednak do spaceru, całą noc i pół dnia przespałem, chętnie spałbym dalej, ale trzeba się przejść, pomyśleć co dalej i podjąć jakieś decyzje. Wtedy jeszcze nie wiem jakie one będą, więc postanawiam zacząć od skansenu morskiego i zwiedzić sobie "ORP Władysławowo", który to dzień wcześniej widziałem tylko zza płotu, a historię tych okrętów opisałem powyżej.
Z kolei poniżej filmik z obchodu po okręcie:
https://www.youtube.com/watch?v=Lb8ecnNPQ-s
(w wolnym czasie dodam napisy co aktualnie widać na filmie)
To czego w filmie nie widać:
- kuchnia okrętowa (kambuz):
Załogę okrętu stanowiło 30 osób, taka kuchnia musiała im wystarczyć. Okręt był przystosowany do akcji na płytkich morzach jak Bałtyk i raczej na szybkie akcji przybrzeżne. Autonomiczność okrętu wynosiła 5 dni, może i paliwa starczyłoby na dłuższe pobyty w morzu, ale zapas żywności dla 30 marynarzy wystarczał na 5 dni.
A tu okrętowa kantyna:
Tu mogło zmieścić się może z 6-8 osób, raczej nie więcej.
Na terenie skansenu morskiego poza dwoma okrętami znajdują się elementy wyposażenia innych okrętów, głównie niszczyciela ORP Burza.
Po skansenie ruszam na plażę.
Jak na złość - robi się jeszcze cieplej.
Ludzie się opalają, a mną trzęsie, pomimo tego, że ubrałem 2 t-shirt'y i grubą bluzę.
Idąc plażą od portu, dochodzę do mola, a przy nim znajduje się hotel Bałtyk. Z tego co pamiętam, dawno, dawno temu był to hotel luksusowy.
Ale czasy się zmieniły. Od tego czasu powstało mnóstwo nowych ośrodków, o różnym standardzie, również i luksusowych.
Postanowiłem obejrzeć jeszcze dwa obiekty, które pamiętam - ośrodek wypoczynkowy HSW oraz amfiteatr.
Ośrodek "San" to teraz sanatorium "San"
Również drugi blok, 3-piętrowy, został odnowiony w tym samym stylu. Widzę go tylko z daleka, nie wiem, czy da się tędy przejść, czy trzeba iść na około, zatem odpuszczam.
Kiedyś Kołobrzeg wydawał mi się dużym miastem, miałem wrażenie, że wszędzie jest daleko. Tymczasem za parę minut jestem już przy amfiteatrze. Kiedyś byłem tam z rodzicami na jakimś kabarecie, nie wiem, czy przypadkiem nie był to występ Pietrzaka i kabaretu "pod Egidą", to wszystko musiało mieć miejsce pod koniec lat 80-tych, niewiele z tego pamiętam i oczywiście niewiele rozumiałem :-) Kołobrzeski amfiteatr był znany w całej Polsce - to tu odbywał się coroczny festiwal piosenki żołnierskiej.
Amfiteatr jest zamknięty, jakiś starszy pan turysta próbuje negocjować ze strażnikiem, ale bezskutecznie. Przez płot widać tylko fragment budowli...
Ale z tego co widzę na stronie internetowej, amfiteatr przeszedł gruntowny remont, mieści obecnie 4.5 tysiąca widzów i corocznie odbywa się w nim 35-40 imprez. Całkiem nieźle...
Obok jest wyjście na plażę. A zaraz za wejściem knajpa "Kamienny Szaniec" zbudowana na pozostałościach rzeczywistej budowli obronnej z pierwszej połowy XIX w. Całe miasto było wtedy mocno ufortyfikowane.
Krótko tu odpoczywam i ruszam w kierunku motelu.
Motel, w którym się zameldowałem znajduje się niedaleko rynku kołobrzeskiego, dlatego wracając przechodzę obok ratusza:
Ratusz również pochodzi z pierwszej połowy XIX w. Zbudowano go jednak na znacznie starszych piwnicach.
Nieopodal znajduje się również bazylika mariacka.
Jej początki sięgają XIV w. Obecny kształt obrała jednak dopiero w XVI w po licznych przebudowach. Chociaż raczej nie obecny, bo obecny kształt to końcówka lat 50-tych XX w. Podczas walk o miasto radziecka artyleria oczywiście trafiła w budynek i została po nim tylko kupa gruzu. Możliwe, że stało się to przypadkiem, walki o Kołobrzeg były bardzo zacięte, i znaczna część miasta została wówczas zrównana z ziemią.
Stąd trafiam do motelu i zaczynam analizować swoją sytuację. Wiem tyle, że wyprawa się skończyła. Mamy poniedziałek, czuję się fatalnie, po dzisiejszym spacerze dodatkowo wszystko mnie boli, (nie jest to ból mięśni po wysiłku, tylko ból spowodowany chorobą) jutro pewnie będzie podobnie. Na rowerze może będę mógł jeździć pod koniec tygodnia. Mam również zapłacone za noclegi w piątek w Helu i w sobotę w Gdańsku, do tego kupiony bilet na Pendolino z Gdańska do Rzeszowa na niedzielę. Może zostać nad morzem? Tylko gdzie? Kołobrzeg obszedłem w kilka godzin, jeszcze na jeden dzień znajdę tu coś do roboty, ale na dłużej? Sprawdzam pociągi na Hel i do Trójmiasta, okazuje się, że potrzebne byłyby minimum 2 przesiadki i kilka godzin jazdy. Tłuc się z całym tym majdanem, rowerem, torbami nie ma sensu. Postanawiam przedłużyć pobyt w Kołobrzegu o jeszcze jeden dzień i wracać do domu. Pociąg z Kołobrzegu do Rzeszowa jak się okazuje jest - Intercity "Malczewski". Muszę tylko następnego dnia wymyć gdzieś rower i kupić bilety. Pewnie połażę sobie jeszcze gdzieś i w środę wracam do domu.
We wtorek rano jest znacznie lepiej. Po solidnym wypoceniu się, już przynajmniej nie trzęsę się z zimna. Co prawda czuję, że mam podwyższoną temperaturę, ale już nie tak jak poprzedniego dnia. Kłucie w klacie trochę ustępuje, zaczyna się za to mega-katar.
Wyruszam więc na kolejny spacer po mieście.
Na początek Muzeum Oręża Polskiego. Mam do niego jakiś kilometr. Muzeum powstało w roku 1963. Pamiętam, że byłem tu jako dziecko z rodzicami, pewnie nawet nie raz, ale z ekspozycji kojarzę tylko jedną rzecz - karabin, zgubiony gdzieś w lesie przez jakiegoś partyzanta, który potem został obrośnięty przez drzewo.
W muzeum można robić zdjęcia, ale bez flesza, nie wychodzą one jednak za specjalnie w przyciemnionych pomieszczeniach, zwłaszcza, że eksponaty są za szybami.
Muzeum jak się okazuje nie jest zbyt wielkie. Obchodzę je w niecałą godzinę, raczej dokładnie oglądając wszystkie eksponaty, czytając wszystkie informacje na tablicach itd.
Prezentowane jest tu uzbrojenie od najdawniejszych czasów, przez broń średniowieczną, potem już pierwsze sztuki broni palnej, mundury, zbroje, aż do czasów współczesnych. Mała salka poświęcona jest ofiarom wypadku Casy z 2008r. Na końcu odnajduję karabin, o którym wspomniałem wcześniej:
Potem jest większa sala, w której zgromadzono trochę pojazdów i samolot z lat 20-tych XIX w. Niestety nie zapamiętałem nazwy, wolę współczesne maszyny :-)
Na koniec ekspozycja zewnętrzna, na początek wyrzutnia rakiet Scud:
, czyli radzieckie taktyczne pociski balistyczne R-17. Początek lat 60-tych. Pociski te stały się słynne podczas pierwszej wojny w zatoce. Irak miał duży ich zapas i ostrzeliwał nimi terytorium Izraela, podczas amerykańskiej inwazji. Amerykanie zainstalowali w Izraelu system Patriot, który zestrzelił większość tych pocisków, nie mniej jednak kilka, czy kilkanaście zdołało się przedrzeć i wyrządzić pewne straty. U nas ta broń już dawno została wycofana z użytku.
Dalej stoi kilka dział, chałbic, transporterów opancerzonych i 3 samoloty. Na początek polska Iskra, czyli TS-11.
Tu pierwsze co nasuwa mi się na myśl, to wielkość tego samolotu - jest malutki.
Zwłaszcza jeśli porównać go do Ił'a-28.
To stary bombowiec, w polskim lotnictwie używany w latach 1955-1977.
Obok stał jeszcze Su-22:
To z kolei maszyna, która służy od lat 80-tych. Dziś jeszcze kilkanaście sztuk jest używanych przez polskie lotnictwo, sztucznie wydłuża się im okres służby, bo nie ma ich czym zastąpić. W pewnych okolicznościach miałby on jeszcze jakąś wartość w razie wojny, ale nie da się ukryć, że są to już samoloty przestarzałe.
W muzeum znajdują się jeszcze działa przeciwlotnicze, różne pojazdy od samochodów terenowych po amfiblie, nawet trochę tego jest, jak ktoś się interesuje techniką wojskową, warto tu zajrzeć będąc w Kołobrzegu.
Później znów idę na plażę. We wtorek już tak ciepło nie jest, jakieś +23C, na niebie trochę chmur, ale w porównaniu do nieszczęsnej niedzieli to bajka.
Po drodze znajduję coś takiego:
Zwie się to "zabytkowym bindażem" i jak głosi tablica, powstało w połowie XIX w.
Zresztą parków w Kołobrzegu jest kilka i są dosyć ładne.
Wracając do motelu, robię jeszcze fotkę pomnika upamiętniającego zjazd gnieźnieński z 1000r.
No cóż, nie wiedziałem, że poza Bolesławem Chrobrym i Ottonem uczestniczyli w nim również Jan Paweł II i Benedykt XVI, ale skoro tak jest na pomniku, to coś musiało być na rzeczy.
Dobra, jest popołudnie, jutro pociąg o 5.56 rano, trzeba jeszcze zrobić dwie rzeczy: kupić bilet i umyć rower. Rower po niedzieli oczywiście cały w błocie, więc lepiej go przemyć, niż później mieć kłopoty z konduktorami.
Miałem w tym celu odszukać jakąś stację benzynową z myjnią ręczną, ale właścicielka motelu proponuje użyć szlaufa, bardzo dziękuję, oszczędza mi to czasu na szukanie stacji.
Pod wieczór ruszam jeszcze na dworzec PKP, potem jeszcze raz na plażę.
Wieczorem wracam, idę kimać, a rano wbijam na pociąg. W środę rano pada deszcz, akurat gdy idę na dworzec, ale potem deszcz ustaje. Jak się okazuje środa byłaby również całkiem niezłym dniem do jazdy. W pociągu jest nieco gorzej, bo nie można wyłączyć klimatyzacji (dziwne tłumaczenie konduktora), więc znowu solidnie się ubieram i dopiero koło południa, gdy na zewnątrz robi się ok. +25C, jedzie się dobrze.
Podsumowując:
- popełniłem kilka błędów:
- niepotrzebnie pchałem się na siłę do tego Kołobrzegu pierwszego dnia pomimo fatalnej pogody. Trzeba było przeczekać w Międzyzdrojach. Chciałem zwiedzić Kołobrzeg, ale należało sobie odpuścić, wtedy wyprawa by się powiodła.
- trzeba było jednak przejechać się do sklepu przed wyjazdem i kupić trochę dodatkowych śrub do elementów, które mogą się odkręcić. W sumie w Kołobrzegu bez problemu dostałbym taką, którą zgubiłem, ale straciłbym pewnie z godzinę na poszukiwaniach
- to że torby mają pojemność 60l, nie oznacza, że trzeba brać aż tyle rzeczy. Na początku myślałem wziąć ze 3-4 koszulki, majtki i pary skarpet, ale gdy okazało się, że wejdzie więcej, wziąłem chyba 8 kompletów. Torby postawiłem na wagę i pokazało 10.5kg, ale waga chyba dopiero przy większych ciężarach działa prawidłowo. Rower z dodatkami ważył ok. 16kg, a niosąc go po schodach na dworcu w jednaj ręce i trzymając torby w drugiej, torby były wyraźnie cięższe. Kiedyś ten sam błąd popełniłem udając się na wyprawę górską na Ukrainę. Mój plecak ważył ze 30kg, daliśmy wtedy radę, ale niepotrzebnie się męcząc. Tym razem też dałbym radę, tylko znów pomęczyłbym się niepotrzebnie. Większość ubrań, które zabrałem była z materiałów szybkoschnących, lepiej byłoby wyprać je w hotelu, niż niepotrzebnie się dociążać.
- jeśli chodzi o ścieżkę R-10, to jak sporo innych ścieżek w Polsce została wytyczona na tzw. "odpierdol". Nie twierdzę, że jest tak wszędzie, ale na pewno na Wolinie. Oznaczona jest fatalnie. Często przebiega po drodze o dużym natężeniu ruchu, czasem po zwykłym wąskim chodniku, było też kilkanaście kilometrów po kocich łbach koło poligonu w Pogorzelicy, już sam nie wiem co było gorsze? Dalej jest też słynny odcinek po Słowińskim Parku Narodowym, całkowicie nieprzejezdny, ale to sprawdzę za rok. Wiadomo, gdyby pogoda była dobra, mógłbym co jakiś czas zjeżdżać sobie na plażę, podziwiać widoki i takie tam, wtedy pewnie inaczej bym to odbierał, ale fakt jest taki, że trasa w jakiejś części jest po prostu źle przygotowana. Generalnie: zacząłem nabierać szacunku do Green Velo.
- mimo wszystko byłem nad morzem, zwiedziłem sobie Kołobrzeg, więc nie traktuję tego wypadu jako jakiejś totalnej klapy. Co prawda to zwiedzanie było trochę na siłę, byłem chory, nie cieszyłem się z tego wtedy, dopiero teraz patrzę na to inaczej z perspektywy czasu. Nabrałem również doświadczenia, następnym razem będę przygotowany lepiej i dokończę dzieło :-)
- Krossik musi iść do serwisu. Piach, jakieś drobne kamienie, które dostały się wszędzie spowodowały, że okładziny w hamulcach tarczowych, które mają pewnie ze 3mm grubości, starły się do grubości żyletek. Płyn hamulcowy też wyciekł, po naciśnięciu manetki tłoczek dochodzi do tarczy, ale nie wraca. To też spowodowało dodatkowe obciążenie podczas jazdy. Dalej na Kaszubach wzniesienia sięgają 90m n.p.m., więc zjeżdżając z nich miałbym problem, musiałbym polegać tylko na hamulcu przednim. Na szczęście Canyon już działa. Generalnie będę się starał w przyszłym roku przerobić bagażnik tak, żeby dało się go zamontować na Canyonie. To o wiele lepszy rower niż Kross, wiadomo trochę inny typ (MTB vs cross), ale bardziej solidny i lepiej nadający się na tego typu wyprawy, mimo, że Kross wycenił swój sprzęt wyżej.
Za rok ciąg dalszy :-)
A nad morze chyba pojadę jeszcze raz we wrześniu na jakieś 4-5 dni, ale w nieco innej formule. Chyba, że wymyślę wtedy coś innego.
Jechałem pociągiem Intericty "Matejko". Muszę przyznać, że pociąg całkiem fajny, rower wisiał sobie bezpiecznie na wieszaku:
Ja siedziałem zaraz za drzwiami, miałem go więc cały czas na oku. Pociąg momentami jechał z prędkością 150km/h, wydawało się, że wszystko jest ok. Co chwilę sprawdzałem prognozę pogody na niedzielę, bo ten dzień miał być kluczowy. Na sobotę zaklepałem sobie nocleg w Międzyzdrojach, natomiast na niedzielę w Kołobrzegu, więc musiałem się tam dostać bez względu na pogodę. Prognozy nie były niestety optymistyczne, miało padać "przelotnie" przez jakieś 3-4 godziny, głównie z rana.
Sama podróż szła dobrze, pociąg nie był spóźniony, myślałem, że dotrę do Międzyzdrojów zgodnie z planem o godz. 20.06, zachód słońca miał być ok. godz. 21.20, będę więc miał czas podejść nad morze, coś zjeść, coś w Międzyzdrojach zobaczyć.
Tuż przed Szczecinem pociąg się zatrzymuje i stoi. 10 minut, 20, 30, za chwilę przychodzi konduktor i mówi, że ktoś wpadł pod pociąg (ludzie mówili, że samobójca, aczkolwiek nie sprawdziłem na 100%) jadący z naprzeciwka i czeka nas 2-godzinny postój. Ostatecznie stoimy jeszcze tylko ok. 40min, jednak ponad godzinne spóźnienie w Międzyzdrojach sprawia, że czasu nie mam za wiele. A pech, który rozpoczął się w tym momencie prześladuje mnie już do końca.
Mimo wszystko w Międzyzdrojach jestem tuż przed zachodem słońca, szybko udaje się znaleźć ośrodek, zameldować, rzucam więc tylko graty do pokoju i idę nad morze.
Jest i morze:
Potem idę dalej w kierunku, z którego widać sporo świateł.
Gdzieś tu znajduje się słynna "aleja gwiazd", ale jest już dosyć ciemno, więc nie szukam jej, wciskam kebab i wracam na ośrodek. A ten pamięta jeszcze zamierzchłe czasy PRL'u, chociaż meble są nowe:
Mimo wszystko cena (30 zł) sprawia, że nie ma co marudzić. Jest dosyć czysto, nie licząc kilku pajęczyn, które likwiduję przed zaśnięciem. Sprawdzam pogodę na następny dzień (dalej zapowiadają przelotne deszcze przez 3-4 godziny) i idę spać.
Rano przedłużam sen do 8-ej. Jestem mniej więcej spakowany, więc długo mi nie zejdzie z zebraniem się do wyjazdu. Na niebie nisko wiszące chmury, ale nie pada. Rzut oka na prognozę pogody - dalej 3-4 godzinne przelotne opady, tyle, że już nie w godzinach porannych, ale teraz już od mniej więcej godziny 10-tej do 14-tej.
Wyjeżdżam przed 9-tą. Skoro ma padać, to w międzyczasie najwyżej zatrzymam się pod jakąś wiatą i częściowo przeczekam deszcz.
Z odnalezieniem trasy R-10 w Międzyzdrojach nie ma większego problemu, mniej więcej w środku miasta odnajduję wśród licznych drogowskazów wskazujących różne szlaki piesze i ten rowerowy. Zbiega się on w tym rejonie z zieloną ścieżką rowerową.
Jakieś 4km od wyjazdu z ośrodka i już jestem przy wjeździe do Wolińskiego Parku Narodowego.
Nawet ładnie tu. I droga dobra. Tyle, że przelotne opady coraz bardziej zaczynają przypominać ulewę. Trasa na początku dobrze oznaczona, zielony wizerunek roweru z podpisem "R-10" na białym tle łatwo rozpoznać na drzewach. Tyle, że taki stan rzeczy obowiązuje niezbyt długo. Po jakimś czasie w parku zaczynają się zakręty i oczywiście oznaczenia brak. W takiej sytuacji logiczne jest, że szlak prowadzi prosto. No cóż, logika bywa zgubna. Jeszcze na początku udaje się nad tym zapanować, a fakt, że po wyjeździe z lasu na asfalt spotykam grupę niemieckich turystów na rowerach świadczy, że jest ok. Dojeżdżam do Warnowa.
Tu mijam grupę ładnych jezior, ale lejący z nieba deszcz zniechęca mnie do zatrzymania się. Szlak prowadzi do Żółwina i tu zanika. Najpierw mam zakręt, na którym są tabliczki informujące już tylko o zielonym szlaku, "R-10" gdzieś jest, ale nie wiadomo gdzie.
Skręcam w lewo, po chwili okazuje się, że droga prowadzi tylko do jakiś domostw leżących nieco pod górkę, a potem się kończy, więc wracam i próbuję drugi skręt. Dojeżdżam do Domysłowa, po czym z powrotem do Warnowa. Staram się jak najmniej korzystać z telefonu, bo jeden już zalałem niecały miesiąc wstecz, mam teraz dwa, z czego jeden nowy i nie chcę go stracić po tygodniu użytkowania. Starszy telefon też kiedyś zalałem, niby działa, ale coś mocniej się grzeje i bateria przy tego typu jeździe, gdzie działa gps, w tle Sportypal, a co jakiś czas włączam go, odpalam mapy google i sprawdzam lokalizację - 6-7 godzin i kaput.
Tym razem jednak trzeba zobaczyć gdzie jestem, bo sprawa jest podejrzana. Jak się okazuje zrobiłem spore kółko. R-10 przebiega gdzieś na południe, dokładnej lokalizacji nie znam. Przewodnika nie mam. Kupiłem nawet jeden jakieś 3 tygodnie wcześniej, ale nie przyszedł. Okazało się, że księgarnia wysyłkowa ze Słupska typu "Amber Gold", naciągnęła już ludzi na kupę kasy, a książek nie wysyłała. Na komendę nawet nie zgłaszam, wyśmialiby mnie, 19 zł, to oczywiście niska szkodliwość społeczna. Muszę sobie zatem radzić na podstawie tego co pamiętam. Oczywiście w necie znalazłbym jakieś dokładniejsze informacje, zasięg z reguły jest, ale jak już wspomniałem, nie chcę go zamoczyć. Decyduję się zatem na ominięcie "R-10" przez najbliższych może... 20-25km. Myślę dojechać do Dziwnowa i tam już włączyć się w R-10.
W międzyczasie trafiam na leśną ścieżkę. Jest ciężko. Pod górkę muszę wrzucać najniższą tarczę z przodu. Wszystko w Krossiku zabrudzone, mokry piach dotarł już do kasety, łańcucha, pomiędzy szczęki i tarcze hamulców, pod błotniki, jedzie się ciężko.
Co jakiś czas jednak muszę się zatrzymać, żeby sprawdzić gdzie jestem i jak dalej jechać. Jedyne miejsce gdzie mogę trochę zastanowić się nad dalszą drogą to przystanek autobusowy w miejscowości Kodrąb. Kieruję się stamtąd na północ w kierunku Kołczewa. Trudno - wbiję się na wojewódzką 102-kę, pomęczę się trochę i podenerwuję kierowców :-(. Innego wyjścia nie było. Tak też robię. Droga do Kołczewa przebiega przez niewielkie wzniesienia, widoki byłyby lux, gdyby nie deszcz. Docieram do 102-ki i po kilku kilometrach w ciągle lejącym deszczu znajduję parking z wiatami itp. Tam zasiadam na chwilę. W sumie jestem suchy. Kurtka jeszcze nie przepuściła wilgoci...
Zaglądam do toreb i to mnie podtrzymuje na duchu. W środku sucho (zresztą sucho było aż do końca), dobry sprzęt (Merida Waterproof Pannier), dobry zakup. Plecak mokry, ale wszystko tam przed wyjazdem wpakowałem w worek na śmiecie i ten daje radę. Tu siedzę przynajmniej 3 kwadranse. Zjadam słodycze kupione poprzedniego dnia, a potem ruszam dalej. Przed Dziwnowem opuszczam w końcu wyspę Wolin. W samym Dziwnowie oczywiście wszelkie ślady R-10 znowu tajemniczo znikają i żeby pokonać tę niewielką miejscowość i dalej jechać ścieżką rowerową muszę zatrzymać się 4 razy i sprawdzać pozycję w google maps. Oczywiście non stop leje i nie ma jakiegokolwiek zadaszenia, pod którym można by to zrobić.
Dokładnie tak samo jest w następnej miejscowości - Łukęcinie. I to samo w Pobierowie. Tu jednak po drodze mijam Pizzerię. Jest chyba koło 13.30, zatrzymuję się więc na placka. O 14-tej ruszam dalej.
Dojeżdżam do Trzęsacza i trafiam na słynne ruiny:
Kościół w stylu gotyckim został tu wybudowany na przełomie XIV i XV wieku. Pierwotnie jego odległość od morza sięgała 2.5km. Na skutek procesów abrazji, morze z biegiem czasu zbliżało się do kościoła. Jeszcze w 1750r. odległość od niebezpieczeństwa wynosiła 58m. Potem próbowano zaradzić erozji, ale nie udało się. W roku 1868 już tylko metr dzielił kościół od katastrofy, mimo tego odbywały się tu nabożeństwa. W końcu ze względów bezpieczeństwa kościół został zamknięty 2. maja 1874r. To co widać na zdjęciu to jego południowa ściana, czyli ta, która stała najbliżej lądu.
Jeszcze rzut oka na morze:
Oczywiście nic nie widać, ciągle leje.
Dalej mijam Rewal, Niechorze i Pogorzelicę. Oczywiście muszę kilka razy zatrzymywać się, żeby sprawdzić gdzie jestem, bo oznaczenie szlaku zniknęło już na dobre.
Za Pogorzelicą zaczyna robić się ciekawie.
Dojeżdżam do takiej bramy:
Po prawej stronie jest jeszcze taka brama:
Ścieżka (był to niebieski szlak rowerowy - znaków R-10 nie widziałem już od jakiegoś czasu) skręca w lewo. Jadę nią przez chwilę, ale wyraźnie zaczyna zawracać, zatem i ja wracam do miejsca pokazanego na powyższych zdjęciach. Znajduję tablicę wskazującą, że mam jechać prosto, drogą znajdującą się za tym szlabanem. Tablica pokazuje ścieżkę prowadzącą do Rogowa, która jest dosyć dziwna - każdy odcinek liczy po 3-4 km i ma inne oznaczenie. Na początek będę jechał o ile dobrze pamiętam szlakiem fioletowym. Fioletowy, czy różowy - nie ma znaczenia, bo nie widać żadnych oznaczeń, dopiero pod koniec gdy po minięciu terenów wojskowych należy skręcić w prawo widzę oznaczenie - oczywiście zielone.
Rower w tym momencie cały w błocie, jedzie się ciężko. Okazuje się, że wykręciła się śrubka od bagażnika z jednej strony, bagażnik opadł na błotnik, błotnik na koło i tak jechałem przez jakiś czas, dlatego było ciężej niż powinno :-) Miałem przed wyjazdem skoczyć do sklepu i nakupić zapasowych śrubek, ale nie chciało mi się, mam za to linkę, podwiązuje to wszystko prowizorycznie i jadę dalej. Wiatr już wieje mocniej z zachodu, jedzie się lżej i kolejne kilometry pokonuję nieco szybciej. Brakującą śrubkę planuję kupić następnego dnia w Kołobrzegu przed wyjazdem. W drugi dzień myślę dojechać do Darłowa, ok. 75km.
Póki co trzeba najpierw dotrzeć do Kołobrzega. Po drodze przy tych wojskowych terenach odnajduję punkt widokowy. W końcu jest niewielka wiata, pod którą można sprawdzić gdzie jestem, wyciągnąć telefon, czy mapę bez obawy zalania.
Samo morze wygląda jak morze.
Pewnie w normalnych warunkach byłbym zachwycony, teraz jednak tylko klnę, a podziwianie widoków podczas ulewy to żadna frajda.
Dojeżdżam do Mrżeżyna i przejeżdżam przez most na rzece Rega.
W tym miejscu ścieżka prowadzi po zwykłym chodniku. Ale to już ostatnie metry tego typu fuszerek. Dalej już do samego Kołobrzegu jedziemy dobrze przygotowaną ścieżką, wytyczoną obok drogi wojewódzkiej, głównie asfaltową, przed samym Kołobrzegiem zrobioną z takiego pomarańczowego żwirku, który pewnie jest fajny, gdy jest suchy, teraz zamienia się w pasmo kałuż. Oczywiście żadnych oznaczeń szlaku R-10 nie ma. Ostatnie widziałem jakieś 30km wcześniej. Ale wiadomo dokąd jadę. Dojeżdżam w końcu do Kołobrzegu. Do tego przestaje lać. W samą porę. Odnajduję motel, w którym mam rezerwację, melduję się, idę się wykąpać i na miasto.
W Kołobrzegu byłem w dzieciństwie 7, czy 8 razy. Huta miała tu swój ośrodek wypoczynkowy, najpierw był to 3-piętrowy budynek, potem pod koniec lat 80-tych postawiono jeszcze drugi 11-to, czy 12-to kondygnacyjny. Ilość miejsc dla wczasowiczów wtedy wzroła kilkukrotnie. Rodzice zabierali mnie tam co roku, bo często chorowałem, a jod i nadmorski klimat dobrze działały na układ oddechowy. Rzeczywiście - chorować przestałem. Pamiętam tylko ostatni mój pobyt w Kołobrzegu, w roku 1990-tym. Pamiętam, bo w ośrodku była fajna duża sala telewizyjna, pogoda była raczej kiepska, więc siedziałem w sali i oglądałem mecze MŚ we Włoszech, kibicując wówczas Kamerunowi. Wkrótce potem HSW sprzedała swój ośrodek i przestaliśmy jeździć do Kołobrzega. Byłem jeszcze nad morzem kilka razy, raz z rodzicami, ze 3 razy na koloniach. Mimo wszystko to właśnie Kołobrzeg był miastem mojego dzieciństwa, dlatego bardzo zależało mi, żeby tu przenocować, połazić co nieco po mieście, przypomnieć sobie miejsca, które po 27-iu latach będą na pewno wyglądać inaczej.
No i dobra, po wykąpaniu się, idę na początek zobaczyć tzw. "skansen morski".
Skansen morski to część kołobrzeskiego Muzeum Oręża Polskiego. W ekspozycji znajdują się 2 wycofane ze służby okręty Marynarki Wojennej - patrolowiec ORP Fala:
i kuter rakietowy ORP Władysławowo:
Skansen czynny do 17.00. Jest po 18.30, więc niestety nie mogę zwiedzić okrętów (jeszcze nie wiem, że będzie mi to dane następnego dnia :-) ).
"Fala" średnio mnie interesuje, to zwykły okręt patrolowy, chociaż mógł spełniać i inne zadania, był uzbrojony w bomby głębinowe (czyli mógł walczyć z okrętami podwodnymi), oraz mógł zabrać do 4 min (czyli uczestniczyć w zakładaniu pól minowych), jednak ilość przenoszonej broni powodowała, że słabo nadawał się do tych zadań.
Historia "Władysławowa" jest znacznie ciekawsza. Może nie konkretnie "Władysławowa", ale okrętów tego typu. Była to pierwsza generacja okrętów rakietowych w polskiej MW (teraz mamy III, za to niezbyt liczną :-) )
Okręty projektu 205, w NATO zwane klasą "OSA", zaprojektowano pod koniec lat 50-tych, od początku lat 60-tych zaczęły wchodzić na wyposażenie marynarek wojennych krajów Układu Warszawskiego i innych krajów, które zaopatrywały się w broń w ZSRR. Te okręty był prawdziwym hitem eksportowym, wyprodukowano ich ponad 400 sztuk, część z nich była wykończana w stoczni w Gdyni (montowano tam jakieś elementy elektroniki). Polska miała 13 os. Wchodziły do służby w latach 1964-1975. "ORP Władysławowo" był właśnie najmłodszą jednostką tego typu. Na początku obecność tych okrętów w PMW była otoczona ścisłą tajemnicą. Okręty cumowały przy osłoniętej redzie portu wojennego w Helu, starano się nie dopuszczać do nich osób postronnych, wyjścia w morze i powroty do portu odbywały się nocami, a okręty zostały wcielone do Dywizjonu Kutrów Torpedowych.
Główną bronią na tych okrętach były pociski przeciwokrętowe P-15 Termit, kierowane radiowo o zasięgu 40km. Ponadto osy miały 2 podwójne armaty kalibru 30mm oraz rakiety przeciwlotnicze krótkiego zasięgu. Głównym zadaniem okrętów miały być ataki rakietowe na okręty przeciwnika, patrole morskie oraz ochrona zgrupowań floty, czy konwojów. Okręty były niewielkie - niecałe 39m długości, wyporność nieco ponad 170 ton, były za to bardzo szybkie - osiągały prędkości ponad 40 węzłów, czyli w okolicach 80km/h.
NATO nie specjalnie przestraszyło się tych okrętów. Do czasu... Podczas wojny Jom Kipur w 1967r., Izreal niepodzielnie panował na lądzie i w powietrzu. Siły arabskie zbierały solidne cięgi. Na morzu Izrael miał kilka nowoczesnych okrętów, m.im. dwa niszczyciele pozyskane z USA, wyposażone w najnowocześniejsze amerykańskie radary i systemy obrony bezpośredniej. Panowało powszechne przekonanie, że nic co jest w posiadaniu państw arabskich nie jest w stanie choćby zagrozić tym okrętom. Dlatego izraelskie niszczyciele chętnie podpływały blisko brzegów, szukając celów dla okrętowej artylerii. Egipt miał na wyposażeniu kilka Os, które przybyły prosto z Polski. Jedna z nich wystrzeliła 4 pociski P-15, 3 z nich trafiły w cel i niszczyciel "Eilat" zatonął wraz z 47 członkami załogi.
To był szok dla Amerykanów. Później nawet odkupili jedną osę od Indonezji, gdy zmienił się tam klimat polityczny i kraj ten przeszedł spod "opieki" ZSRR na stronę amerykańską. Amerykanie rozebrali okręt i pociski na czynniki pierwsze i jeśli wierzyć plotkom, amerykański pocisk przeciwokrętowy AGM-84 Harpoon został zbudowany na bazie radzieckiego Termita (chociaż wydaje się to bardzo naciąganą historią :-) ).
W latach 80-tych technika wojskowa poszła do przodu i Osy zaczęły nieco odstawać od wymagań ówczesnego pola walki. 4 polskie okręty zostały wtedy wycofane ze służby i zastąpione okrętami większymi - projektu 1241 (Tarantul I). Tarantule były nie tylko większe (prawie 500t wyporności), ale i szybsze (do 45 węzłów) i uzbrojone w nowoczesne rakiety P-21 i P-22 o zasięgu 80km. Zakupiono wówczas również niszczyciel rakietowy ORP "Warszawa", uzbrojony tak samo w pociski P-21/P-22, a dodatkowo w znacznie lepsze pociski przeciwlotnicze. Część os pozostała jednak w służbie. W latach 90-tych okręty te były już przestarzałe, zaczęto więc wycofywać kolejne jednostki.
Ostatnie 2 osy wycofano w roku 2006 (m.im. właśnie ORP Władysławowo). Do samego końca okręty te wypływały na patrole, szkoliły kolejne załogi, strzelały z broni pokładowej, czy wystrzeliwały pociski Termit, które służyły za cel dla wojsk przeciwlotniczych.
W tej chwili wszystkie okręty już dawno pocięte są na żyletki, dzięki zaangażowaniu entuzjastów udało się pozyskać ORP Władysławowo, przeholować go do Kołobrzegu i udostępnić do zwiedzania.
Dobra, idę dalej. Kieruję się w kierunku latarni morskiej, a po drodze mijam port:
Tu chyba stoją kutry, dalej jest port dla jachtów, a potem port handlowy.
Do tego ostatniego nie można wejść, ale co nieco widać, m.im. 2 stare budynki niewiadomego przeznaczenia:
Tuż przed latarnią, w porcie dostrzegam jeszcze jeden okręt:
Jak się okazuje jest to stary kuter torpedowy polskiej produkcji. MW miała ich swego czasu na stanie 9szt, wszystkie zostały wycofane ze służby ok roku 2000 i pocięte na żyletki, poza tym jednym. Ktoś go odkupił, rozbroił i teraz organizuje krótkie rejsy. Korciło mnie, żeby się tym przepłynąć, ale nie czułem się za dobrze, o czym później :-)
W końcu jest latarnia:
Obecna kołobrzeska latarnia powstała w roku 1947. Oczywiście wcześniej Kołobrzeg również posiadał latarnię morską, ale burzliwe wojenne losy nie pozwoliły jej przetrwać wojny. Ta została wzniesiona na gruzach jakiegoś fortu, w latach 80-tych przeszła modernizację i trzeba przyznać, że prezentuje się znakomicie. Nie powiem - obserwując ją wspomnienia powracają :-)
To też pamiętam - falochrony osłaniające wyjście z portu:
Tu napotykam jeszcze na coś takiego:
Krzysiek Kolumb niby odkrywając Amerykę wyruszył tam z trzema okrętami: "Nina", "Pinta" i "Santa Maria". Mam wątpliwości, czy takie coś jest w stanie przepłynąć Atlantyk, ale napis na burcie nie pozostawia wątpliwości :-)
Po minięciu latarni rozpościera się widok na morze i kołobrzeskie molo:
Spaceruję sobie jeszcze chwilę promenadą, mijam pomnik zaślubin z morzem:
, docieram do mola:
, a potem skręcam w poszukiwaniu jakiejś knajpy gdzie można by wypić piwo i zjeść rybę. Co rzuca się w oczy to ilość żuli, na nadmorskiej uliczce z knajpami jest ich sporo :-)
Knajpę znajduję szybko. Zamawiam rybę i browar i... zaczyna się robić niedobrze. Coś mnie na kaszel bierze, a każde kaszlnięcie to spory ból w okolicach oskrzeli. Próbuję kaszleć co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy się nie mylę, niestety nie.
Po 21-ej wracam do motelu, czuję się coraz gorzej. Po dotarciu do Kołobrzegu, co prawda przestało padać, ale zaczęło wiać. Niby jestem ciepło ubrany, ale już chyba wcześniejsza droga zrobiła swoje.
W motelu dochodzi do mnie, że planowany na następny dzień etap do Darłowa nie dojedzie do skutku. Próbuję jeszcze wyleczyć się medycyną naturalną, kupuję ćwiartkę cytrynówki, nie powiem, w pewnym niewielkim stopniu pomogła, ale tylko w niewielkim.
W nocy pocę się jakbym miał grypę, kaszel straszny. Rano nie mogę mówić. To już koniec. Przedłużam nocleg o jedną dobę i idę do lekarza. Ten jest pod wrażeniem: "świetnie się pan załatwił". Diagnoza - na szczęście oskrzela ok, ale gardło, krtań i tchawica - mocne zapalenie. Dostaję antybiotyki i inne leki. Po powrocie do motelu (koło 10.30) mam też już temperaturę. Zmięty idę się kimnąć, po 14-tej budzi mnie telefon, więc wstaję z wyra i postanawiam ruszyć na miasto.
Oczywiście pogoda lux, temperatura +27C, a ja ubrany w dwa t-shirty i ciepła bluzę, cały czas marznę:-)
Zmuszam się jednak do spaceru, całą noc i pół dnia przespałem, chętnie spałbym dalej, ale trzeba się przejść, pomyśleć co dalej i podjąć jakieś decyzje. Wtedy jeszcze nie wiem jakie one będą, więc postanawiam zacząć od skansenu morskiego i zwiedzić sobie "ORP Władysławowo", który to dzień wcześniej widziałem tylko zza płotu, a historię tych okrętów opisałem powyżej.
Z kolei poniżej filmik z obchodu po okręcie:
https://www.youtube.com/watch?v=Lb8ecnNPQ-s
(w wolnym czasie dodam napisy co aktualnie widać na filmie)
To czego w filmie nie widać:
- kuchnia okrętowa (kambuz):
Załogę okrętu stanowiło 30 osób, taka kuchnia musiała im wystarczyć. Okręt był przystosowany do akcji na płytkich morzach jak Bałtyk i raczej na szybkie akcji przybrzeżne. Autonomiczność okrętu wynosiła 5 dni, może i paliwa starczyłoby na dłuższe pobyty w morzu, ale zapas żywności dla 30 marynarzy wystarczał na 5 dni.
A tu okrętowa kantyna:
Tu mogło zmieścić się może z 6-8 osób, raczej nie więcej.
Na terenie skansenu morskiego poza dwoma okrętami znajdują się elementy wyposażenia innych okrętów, głównie niszczyciela ORP Burza.
Po skansenie ruszam na plażę.
Jak na złość - robi się jeszcze cieplej.
Ludzie się opalają, a mną trzęsie, pomimo tego, że ubrałem 2 t-shirt'y i grubą bluzę.
Idąc plażą od portu, dochodzę do mola, a przy nim znajduje się hotel Bałtyk. Z tego co pamiętam, dawno, dawno temu był to hotel luksusowy.
Ale czasy się zmieniły. Od tego czasu powstało mnóstwo nowych ośrodków, o różnym standardzie, również i luksusowych.
Postanowiłem obejrzeć jeszcze dwa obiekty, które pamiętam - ośrodek wypoczynkowy HSW oraz amfiteatr.
Ośrodek "San" to teraz sanatorium "San"
Również drugi blok, 3-piętrowy, został odnowiony w tym samym stylu. Widzę go tylko z daleka, nie wiem, czy da się tędy przejść, czy trzeba iść na około, zatem odpuszczam.
Kiedyś Kołobrzeg wydawał mi się dużym miastem, miałem wrażenie, że wszędzie jest daleko. Tymczasem za parę minut jestem już przy amfiteatrze. Kiedyś byłem tam z rodzicami na jakimś kabarecie, nie wiem, czy przypadkiem nie był to występ Pietrzaka i kabaretu "pod Egidą", to wszystko musiało mieć miejsce pod koniec lat 80-tych, niewiele z tego pamiętam i oczywiście niewiele rozumiałem :-) Kołobrzeski amfiteatr był znany w całej Polsce - to tu odbywał się coroczny festiwal piosenki żołnierskiej.
Amfiteatr jest zamknięty, jakiś starszy pan turysta próbuje negocjować ze strażnikiem, ale bezskutecznie. Przez płot widać tylko fragment budowli...
Ale z tego co widzę na stronie internetowej, amfiteatr przeszedł gruntowny remont, mieści obecnie 4.5 tysiąca widzów i corocznie odbywa się w nim 35-40 imprez. Całkiem nieźle...
Obok jest wyjście na plażę. A zaraz za wejściem knajpa "Kamienny Szaniec" zbudowana na pozostałościach rzeczywistej budowli obronnej z pierwszej połowy XIX w. Całe miasto było wtedy mocno ufortyfikowane.
Krótko tu odpoczywam i ruszam w kierunku motelu.
Motel, w którym się zameldowałem znajduje się niedaleko rynku kołobrzeskiego, dlatego wracając przechodzę obok ratusza:
Ratusz również pochodzi z pierwszej połowy XIX w. Zbudowano go jednak na znacznie starszych piwnicach.
Nieopodal znajduje się również bazylika mariacka.
Jej początki sięgają XIV w. Obecny kształt obrała jednak dopiero w XVI w po licznych przebudowach. Chociaż raczej nie obecny, bo obecny kształt to końcówka lat 50-tych XX w. Podczas walk o miasto radziecka artyleria oczywiście trafiła w budynek i została po nim tylko kupa gruzu. Możliwe, że stało się to przypadkiem, walki o Kołobrzeg były bardzo zacięte, i znaczna część miasta została wówczas zrównana z ziemią.
Stąd trafiam do motelu i zaczynam analizować swoją sytuację. Wiem tyle, że wyprawa się skończyła. Mamy poniedziałek, czuję się fatalnie, po dzisiejszym spacerze dodatkowo wszystko mnie boli, (nie jest to ból mięśni po wysiłku, tylko ból spowodowany chorobą) jutro pewnie będzie podobnie. Na rowerze może będę mógł jeździć pod koniec tygodnia. Mam również zapłacone za noclegi w piątek w Helu i w sobotę w Gdańsku, do tego kupiony bilet na Pendolino z Gdańska do Rzeszowa na niedzielę. Może zostać nad morzem? Tylko gdzie? Kołobrzeg obszedłem w kilka godzin, jeszcze na jeden dzień znajdę tu coś do roboty, ale na dłużej? Sprawdzam pociągi na Hel i do Trójmiasta, okazuje się, że potrzebne byłyby minimum 2 przesiadki i kilka godzin jazdy. Tłuc się z całym tym majdanem, rowerem, torbami nie ma sensu. Postanawiam przedłużyć pobyt w Kołobrzegu o jeszcze jeden dzień i wracać do domu. Pociąg z Kołobrzegu do Rzeszowa jak się okazuje jest - Intercity "Malczewski". Muszę tylko następnego dnia wymyć gdzieś rower i kupić bilety. Pewnie połażę sobie jeszcze gdzieś i w środę wracam do domu.
We wtorek rano jest znacznie lepiej. Po solidnym wypoceniu się, już przynajmniej nie trzęsę się z zimna. Co prawda czuję, że mam podwyższoną temperaturę, ale już nie tak jak poprzedniego dnia. Kłucie w klacie trochę ustępuje, zaczyna się za to mega-katar.
Wyruszam więc na kolejny spacer po mieście.
Na początek Muzeum Oręża Polskiego. Mam do niego jakiś kilometr. Muzeum powstało w roku 1963. Pamiętam, że byłem tu jako dziecko z rodzicami, pewnie nawet nie raz, ale z ekspozycji kojarzę tylko jedną rzecz - karabin, zgubiony gdzieś w lesie przez jakiegoś partyzanta, który potem został obrośnięty przez drzewo.
W muzeum można robić zdjęcia, ale bez flesza, nie wychodzą one jednak za specjalnie w przyciemnionych pomieszczeniach, zwłaszcza, że eksponaty są za szybami.
Muzeum jak się okazuje nie jest zbyt wielkie. Obchodzę je w niecałą godzinę, raczej dokładnie oglądając wszystkie eksponaty, czytając wszystkie informacje na tablicach itd.
Prezentowane jest tu uzbrojenie od najdawniejszych czasów, przez broń średniowieczną, potem już pierwsze sztuki broni palnej, mundury, zbroje, aż do czasów współczesnych. Mała salka poświęcona jest ofiarom wypadku Casy z 2008r. Na końcu odnajduję karabin, o którym wspomniałem wcześniej:
Potem jest większa sala, w której zgromadzono trochę pojazdów i samolot z lat 20-tych XIX w. Niestety nie zapamiętałem nazwy, wolę współczesne maszyny :-)
Na koniec ekspozycja zewnętrzna, na początek wyrzutnia rakiet Scud:
, czyli radzieckie taktyczne pociski balistyczne R-17. Początek lat 60-tych. Pociski te stały się słynne podczas pierwszej wojny w zatoce. Irak miał duży ich zapas i ostrzeliwał nimi terytorium Izraela, podczas amerykańskiej inwazji. Amerykanie zainstalowali w Izraelu system Patriot, który zestrzelił większość tych pocisków, nie mniej jednak kilka, czy kilkanaście zdołało się przedrzeć i wyrządzić pewne straty. U nas ta broń już dawno została wycofana z użytku.
Dalej stoi kilka dział, chałbic, transporterów opancerzonych i 3 samoloty. Na początek polska Iskra, czyli TS-11.
Tu pierwsze co nasuwa mi się na myśl, to wielkość tego samolotu - jest malutki.
Zwłaszcza jeśli porównać go do Ił'a-28.
To stary bombowiec, w polskim lotnictwie używany w latach 1955-1977.
Obok stał jeszcze Su-22:
To z kolei maszyna, która służy od lat 80-tych. Dziś jeszcze kilkanaście sztuk jest używanych przez polskie lotnictwo, sztucznie wydłuża się im okres służby, bo nie ma ich czym zastąpić. W pewnych okolicznościach miałby on jeszcze jakąś wartość w razie wojny, ale nie da się ukryć, że są to już samoloty przestarzałe.
W muzeum znajdują się jeszcze działa przeciwlotnicze, różne pojazdy od samochodów terenowych po amfiblie, nawet trochę tego jest, jak ktoś się interesuje techniką wojskową, warto tu zajrzeć będąc w Kołobrzegu.
Później znów idę na plażę. We wtorek już tak ciepło nie jest, jakieś +23C, na niebie trochę chmur, ale w porównaniu do nieszczęsnej niedzieli to bajka.
Po drodze znajduję coś takiego:
Zwie się to "zabytkowym bindażem" i jak głosi tablica, powstało w połowie XIX w.
Zresztą parków w Kołobrzegu jest kilka i są dosyć ładne.
Wracając do motelu, robię jeszcze fotkę pomnika upamiętniającego zjazd gnieźnieński z 1000r.
No cóż, nie wiedziałem, że poza Bolesławem Chrobrym i Ottonem uczestniczyli w nim również Jan Paweł II i Benedykt XVI, ale skoro tak jest na pomniku, to coś musiało być na rzeczy.
Dobra, jest popołudnie, jutro pociąg o 5.56 rano, trzeba jeszcze zrobić dwie rzeczy: kupić bilet i umyć rower. Rower po niedzieli oczywiście cały w błocie, więc lepiej go przemyć, niż później mieć kłopoty z konduktorami.
Miałem w tym celu odszukać jakąś stację benzynową z myjnią ręczną, ale właścicielka motelu proponuje użyć szlaufa, bardzo dziękuję, oszczędza mi to czasu na szukanie stacji.
Pod wieczór ruszam jeszcze na dworzec PKP, potem jeszcze raz na plażę.
Wieczorem wracam, idę kimać, a rano wbijam na pociąg. W środę rano pada deszcz, akurat gdy idę na dworzec, ale potem deszcz ustaje. Jak się okazuje środa byłaby również całkiem niezłym dniem do jazdy. W pociągu jest nieco gorzej, bo nie można wyłączyć klimatyzacji (dziwne tłumaczenie konduktora), więc znowu solidnie się ubieram i dopiero koło południa, gdy na zewnątrz robi się ok. +25C, jedzie się dobrze.
Podsumowując:
- popełniłem kilka błędów:
- niepotrzebnie pchałem się na siłę do tego Kołobrzegu pierwszego dnia pomimo fatalnej pogody. Trzeba było przeczekać w Międzyzdrojach. Chciałem zwiedzić Kołobrzeg, ale należało sobie odpuścić, wtedy wyprawa by się powiodła.
- trzeba było jednak przejechać się do sklepu przed wyjazdem i kupić trochę dodatkowych śrub do elementów, które mogą się odkręcić. W sumie w Kołobrzegu bez problemu dostałbym taką, którą zgubiłem, ale straciłbym pewnie z godzinę na poszukiwaniach
- to że torby mają pojemność 60l, nie oznacza, że trzeba brać aż tyle rzeczy. Na początku myślałem wziąć ze 3-4 koszulki, majtki i pary skarpet, ale gdy okazało się, że wejdzie więcej, wziąłem chyba 8 kompletów. Torby postawiłem na wagę i pokazało 10.5kg, ale waga chyba dopiero przy większych ciężarach działa prawidłowo. Rower z dodatkami ważył ok. 16kg, a niosąc go po schodach na dworcu w jednaj ręce i trzymając torby w drugiej, torby były wyraźnie cięższe. Kiedyś ten sam błąd popełniłem udając się na wyprawę górską na Ukrainę. Mój plecak ważył ze 30kg, daliśmy wtedy radę, ale niepotrzebnie się męcząc. Tym razem też dałbym radę, tylko znów pomęczyłbym się niepotrzebnie. Większość ubrań, które zabrałem była z materiałów szybkoschnących, lepiej byłoby wyprać je w hotelu, niż niepotrzebnie się dociążać.
- jeśli chodzi o ścieżkę R-10, to jak sporo innych ścieżek w Polsce została wytyczona na tzw. "odpierdol". Nie twierdzę, że jest tak wszędzie, ale na pewno na Wolinie. Oznaczona jest fatalnie. Często przebiega po drodze o dużym natężeniu ruchu, czasem po zwykłym wąskim chodniku, było też kilkanaście kilometrów po kocich łbach koło poligonu w Pogorzelicy, już sam nie wiem co było gorsze? Dalej jest też słynny odcinek po Słowińskim Parku Narodowym, całkowicie nieprzejezdny, ale to sprawdzę za rok. Wiadomo, gdyby pogoda była dobra, mógłbym co jakiś czas zjeżdżać sobie na plażę, podziwiać widoki i takie tam, wtedy pewnie inaczej bym to odbierał, ale fakt jest taki, że trasa w jakiejś części jest po prostu źle przygotowana. Generalnie: zacząłem nabierać szacunku do Green Velo.
- mimo wszystko byłem nad morzem, zwiedziłem sobie Kołobrzeg, więc nie traktuję tego wypadu jako jakiejś totalnej klapy. Co prawda to zwiedzanie było trochę na siłę, byłem chory, nie cieszyłem się z tego wtedy, dopiero teraz patrzę na to inaczej z perspektywy czasu. Nabrałem również doświadczenia, następnym razem będę przygotowany lepiej i dokończę dzieło :-)
- Krossik musi iść do serwisu. Piach, jakieś drobne kamienie, które dostały się wszędzie spowodowały, że okładziny w hamulcach tarczowych, które mają pewnie ze 3mm grubości, starły się do grubości żyletek. Płyn hamulcowy też wyciekł, po naciśnięciu manetki tłoczek dochodzi do tarczy, ale nie wraca. To też spowodowało dodatkowe obciążenie podczas jazdy. Dalej na Kaszubach wzniesienia sięgają 90m n.p.m., więc zjeżdżając z nich miałbym problem, musiałbym polegać tylko na hamulcu przednim. Na szczęście Canyon już działa. Generalnie będę się starał w przyszłym roku przerobić bagażnik tak, żeby dało się go zamontować na Canyonie. To o wiele lepszy rower niż Kross, wiadomo trochę inny typ (MTB vs cross), ale bardziej solidny i lepiej nadający się na tego typu wyprawy, mimo, że Kross wycenił swój sprzęt wyżej.
Za rok ciąg dalszy :-)
A nad morze chyba pojadę jeszcze raz we wrześniu na jakieś 4-5 dni, ale w nieco innej formule. Chyba, że wymyślę wtedy coś innego.
- DST 112.10km
- Teren 20.00km
- Czas 07:40
- VAVG 14.62km/h
- VMAX 32.00km/h
- Temperatura 13.0°C
- Podjazdy 120m
- Sprzęt Kross Evado 6.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Super relacja aż żal że nie mogę poczytać kolejnych z reszty zaplanowanych wcześniej dni trasy. Tak jak napisałeś, grunt to wyciągnąć wnioski i planować następna wyprawę :)
Pozdrawiam Mamir - 20:56 sobota, 17 czerwca 2017 | linkuj
Pozdrawiam Mamir - 20:56 sobota, 17 czerwca 2017 | linkuj
Fajnie się czytało...szkoda że skończyło sie tak nie fajnie .
Tyle planowania i chęci do jazdy, zweidzania itp...i nagle wszystko się sypie . I moi znajomi dziwią się czemu ja nie lubie jeździć w deszczu lub jechać gdzieś na kilka dni gdy pogoda nie pewna . Na Boze Ciało miałem jak zwykle jechać na Roztocze z kolega i wrócic w niedziele . Już praktycznie w poniedziałek było wiadomo że do dupy pojedziemy bo prognozy były dokładnie takie jaka włąśnie była pogoda przez te dni . kumpel trochę kręcił nosem ale chyba teraz sie cieszy że nie pojechalismy bo praktycznie tylko Boze Ciało było z dobra pogodą
Zakup sobie jakiegos powerbanka do telefonu . To juz nie są tak drogie rzeczy a warto miec . Ja kupiłem rok temu ale jeszcze nie miałem okazji używać w trasie .
Pozdrawiam i powrotu do zdrowia życzę MarqoBiker - 19:18 sobota, 17 czerwca 2017 | linkuj
Komentuj
Tyle planowania i chęci do jazdy, zweidzania itp...i nagle wszystko się sypie . I moi znajomi dziwią się czemu ja nie lubie jeździć w deszczu lub jechać gdzieś na kilka dni gdy pogoda nie pewna . Na Boze Ciało miałem jak zwykle jechać na Roztocze z kolega i wrócic w niedziele . Już praktycznie w poniedziałek było wiadomo że do dupy pojedziemy bo prognozy były dokładnie takie jaka włąśnie była pogoda przez te dni . kumpel trochę kręcił nosem ale chyba teraz sie cieszy że nie pojechalismy bo praktycznie tylko Boze Ciało było z dobra pogodą
Zakup sobie jakiegos powerbanka do telefonu . To juz nie są tak drogie rzeczy a warto miec . Ja kupiłem rok temu ale jeszcze nie miałem okazji używać w trasie .
Pozdrawiam i powrotu do zdrowia życzę MarqoBiker - 19:18 sobota, 17 czerwca 2017 | linkuj