Wpisy archiwalne w miesiącu
Czerwiec, 2017
Dystans całkowity: | 584.53 km (w terenie 92.00 km; 15.74%) |
Czas w ruchu: | 31:55 |
Średnia prędkość: | 18.31 km/h |
Maksymalna prędkość: | 48.71 km/h |
Suma podjazdów: | 1590 m |
Liczba aktywności: | 9 |
Średnio na aktywność: | 64.95 km i 3h 32m |
Więcej statystyk |
Środa, 28 czerwca 2017
Z pracy nad Soputek, dalej na wał i do domu
W środę, miałem po pracy iść na moją fuchę do innej pracy, ale dostałem telefon, że dziś mam wolne. Dzień wcześniej zapowiedziałem w domu, że dziękuję za obiad, więc nie było w tej sytuacji sensu wracać do domu o 15-tej. Wybrałem się zatem na wycieczkę. Było gorąco i wietrznie. Pojechałem sobie nad staw "Soputek", tam chwilę posiedziałem, potem na wał na jedno i stąd do domu.
O tej porze roku nad Spoutkiem już ładnie i zielono:
Poza tym - nic ciekawego. Ale dobrze było się przejechać, ostatnio nie miałem wiele czasu.
O tej porze roku nad Spoutkiem już ładnie i zielono:
Poza tym - nic ciekawego. Ale dobrze było się przejechać, ostatnio nie miałem wiele czasu.
- DST 41.10km
- Teren 4.00km
- Czas 01:54
- VAVG 21.63km/h
- VMAX 33.45km/h
- Temperatura 30.0°C
- Podjazdy 20m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 25 czerwca 2017
Weekend w Beskidzie Niskim - w poszukiwaniu śladów zaginionej kultury - dzień 2 (niedziela)
Wstałem o 9-tej, chyba jako pierwszy z ekipy. Niektórzy wstali o 11-tej. We łbie trochę szumiało. Do tego od rana było praktycznie bezchmurnie i bardzo ciepło. Dopiero koło 11.30 ekipa ruszyła w miejsce, gdzie wczoraj grillowaliśmy, żeby zjeść resztę tego co pozostało po sobocie. Mi ostał się jeden czteropak, przekazałem go spragnionym, myślałem, że będą mnie nosić na rękach :-)
Dobra, ja nie jem, wczoraj napchałem się, trzeba ruszać, bo prognoza ICM pokazuje burze na godzinę 17-tą. Zaplanowana trasa miała być lżejsza od tej z poprzedniego dnia i prowadzić bądź to asfaltem, bądź ścieżkami rowerowymi. Cel to kolejne dwie opuszczone wioski.
W niedzielę pogoda była piękna, więc wszystko wyglądało jeszcze lepiej. To dolina, w której leży Lipowiec. Na początku jadę nia do Jaśliśk, gdzie trochę się motam, ale w końcu trafiam na drogę wojewódzką i jadę do Tylawy.
Wiatr wieje od południa, ja jadę na zachód. W Tylawie muszę odnaleźć zieloną trasę rowerową.
A gdy mi się to udaję wjeżdżam w kolejną dolinę.
Szutrówka o dobrej nawierzchni sprawia, że jedzie się bardzo dobrze.
Po chwili dojeżdżam do pierwszego celu na dzisiejszy dzień - opuszczonej wioski Smereczne.
Wszystko co ją upamiętnia to:
- symboliczna drewniana dzwonnica. We wsi istniała oczywiście cerkiew, która jak wszystkie inne budynki została zniszczona podczas II WŚ. Tablica na dzwonnicy wspomina, że została ona postawiona w 80-cio lecie powrotu Łemków do prawosławia (co nastąpiło w roku 1927 - kiedy to wszyscy mieszkańcy przeszli na tę religię)
, oraz tablica poświęcona mieszkańcom, którzy zginęli podczas wojny.
Losy tej miejscowości były inne niż losy wiosek, które odwiedziłem poprzedniego dnia. Podczas wojny było tu względnie spokojnie. Było tu wtedy 37 gospodarstw. W roku 1943 Niemcy wybudowali tu (tzn siłą zmusili miejscowych, żeby wybudowali) strażnicę, przez miejscowych zwaną "kasarnią". Był to duży murowany, ufortyfikowany budynek, w którym mieszkało 15 żołnierzy.
We wrześniu 1944 dotarł tu front. Gdy radzieccy żołnierze dotarli w pobliże, zaczęli się okopywać na pobliskiej górze Wapno. Niemcy widząc to, opuścili wieś i przeszli do Olchowca. Wieś przez kilka godzin była wolna. Gdyby Sowieci weszli wtedy do wsi, pewnie przetrwałaby ona wojnę, tymczasem postanowili zostać w swoich okopach. Niemcy widząc to wrócili do kasarni. 20 września, o świecie, niemiecki dowódca obszedł chałupy i nakazał wszystkim mieszkańcom w ciągu 10 minut opuścić wieś, bo za chwilę miały zacząć się tu walki. Mieszkańcy już dawno byli spakowani, wypuścili tylko z zagród bydło i uciekli w las. Walki o wieś trwały 12 dni. Ocenia się, że na każdy ar spadło tu 6-8 pocisków artyleryjskich, cała zabudowa spłonęła, zniszczenia nie ominęły nawet drzew owocowych, po których zostały nagie pnie. Po wojnie nie było do czego wracać, cześć mieszkańców zamieszkała w pobliskich miejscowościach, część wywieziono na Ukrainę, a część na ziemie zachodnie, gdzie zasiedlano miejsca opuszczone przez wysiedlanych Niemców.
Ruiny "kasarni" gdzieś tu są, ale ponoć w lecie ciężko je znaleźć, są pozarastane chaszczami.
Niespodziewanie, zaraz za dzwonnicą kończy się droga.
Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale to jeszcze nie było najgorsze :-)
Dolina schodzi nieco w dół, dojeżdżam do tablicy informującej, że wkraczam do Magurskiego Parku Narodowego.
Jest też informacja o biletach. Normalny kosztuje 4zł, ale oczywiście nie ma tu żadnej kasy. Jest za to napisane, że w takich przypadkach należy wysłać sms o treści "PLN.BILET" na jakiś tam numer. Lepiej wysłać, niż w razie kontroli dostać mandat, tak więc robię. Odpowiedź (zaskakującą) dostaję dopiero po godzinie, już po wyjeździe z MPN.
A tuż po przekroczeniu granicy zaczynają się dziwne rzeczy.
Tak wygląda droga.
Na polanach jest tylko trochę lepiej.
Jednak w tym miejscu przeważa las i widoki takie jak 2 zdjęcia wyżej. Albo jest jeszcze gorzej, np błoto i ścieżka szerokości 20cm. Wszędzie pokrzywy. Zaczynam się zastanawiać, czy dalej jestem na ścieżce, ale przecież nie było tu żadnych zakrętów. W końcu na drzewie odnajduję znak - zielony rower na białym tle - czyli to jednak ścieżka!
Zastanawiam się wtedy co za debil zrobił tędy ścieżkę rowerową? Pewnie jakiś złośliwy małpiszon siedział sobie wygodnie z biurze, przejechał palcem po mapie i powiedział coś w stylu "a niech się durnie męczą, hy hy hy". No i efekt tego taki, że jakieś 4-5km muszę prowadzić rower.
No ale w końcu docieram do drugiej wsi - Wilszni.
Oto jej skrócona historia.
Tu chociaż przydrożny krzyż przetrwał do dziś:
Ale napisy nie przetrwały...
Tu już pojawia się droga:
Ale z początku przypomina ona tą z Budy Stalowskiej. W strumyku mniej wody, zastanawiam się czy nim się nie przemieszczać, ale z mapy wynika, że potem skręca i oddala się od drogi, więc lepiej przechodzić takie niespodzianki poboczami.
Dobrze, że zrezygnowałem ze strumyka, bo droga z każdą chwilą się poprawia.
Dolina po minięciu Wilszni zwęża się.
I tak oto docieram do końca Magurskiego Parku Narodowego.
Sms zwrotny dochodzi dopiero parę minut po wyjeździe z Parku i jestem zaskoczony...
"TAROT wskazuje na wielki zmiany w Twoim zyciu w najbliższym czasie. Odpisz PRZYSZLOSC, aby dowiedzieć się co Cie czeka"
No tak, Magurski Park jest jakiś dziwny. Nie dość, że zatrudnia złośliwych pracowników, którzy układają nieprzejezdne trasy rowerowe, to jeszcze nabija klientelę wróżbicie Maciejowi...
Może coś pomyliłem, ale raczej po prostu numer podany na tablicy był nieaktualny. Jeśli tak, to pełen profesjonalizm :-)
Dojeżdżam do Olchowca.
Niewielka miejscowość.
nad którą góruje cerkiew:
Cerkiew pochodzi z końca XVIIIw, ale obecny wygląd zawdzięcza przeprowadzonemu w roku 1992 remontowi.
Następną miejscowością na drodze jest Ropianka. Żeby do niej dojechać pokonuję 2-3 spore pagórki. Z przodu najmniejsza tarcza, z tyłu trzecia od końca i tak przez dobre kilkanaście minut. Słońce grzeje coraz mocniej. Na szczęście wiatr mam w plecy, chociaż pagórki są zalesione, więc nie odczuwam go tak jak na otwartych przestrzeniach.
W Ropiance wybudowano jedną z pierwszych na terenie Polski kopalnię ropy naftowej. Przy drodze stoi poświęcona temu tablica:
Swego czasu było tu kilka kompani wydobywczych i nawet 150 szybów. Dyrektorem jednej z nich był Ignacy Łukasiewicz.
Teraz Ropianka to niewielka miejscowość, ledwie kilka gospodarstw. Ropa wyczerpała się już dawno, więc wieś opustoszała.
A za Ropianką las z jednej strony drogi się kończy i rozpościera się widok na rozległą dolinę. Gdzieś tam na jej końcu są Jaśliska, do których będę teraz wracał.
Ale po drodze mijam jeszcze Mszanę. A w niej takie szkaradztwa:
To oczywiście pozostałości po PGR'ze. A jeśli był tu PGR, to pobudowano również piękne budynki mieszkaniowe dla pracowników:
Ten był chyba najładniejszy ze wszystkich, poważnie. Przed tymi brzydszymi stało sporo miejscowych, więc nie robiłem tam zdjęć.
Taki syf w tak malowniczej dolinie, ręce opadają.
Na szczęście dalej znowu robi się ładnie:
Po drodze do Jaślisk mam jeszcze dwa spore podjazdy, ale po asfalcie wjeżdżam bez problemu, chociaż znowu na niemal najniższych przełożeniach.
W Jaśliskach na moście zwracam uwagę na rzekę Jasiółkę:
Fajnie ukształtowane dno, dzieło wody.
Z Jaślisk wracam do Lipowca. Podjeżdżam pod bolid, odkręcam koło i pakuję rower do środka. Po dwóch dniach jest bardzo ładnie zabłocony.
Po drodze zatrzymuję się jeszcze przy miejscowym potoku i kąpię się w nim. Po dniu poprzednim i mieszance niezdrowego żarcia i browarów, pot jest wyjątkowo śmierdzący :-) Zresztą nie wiem, czy nie będę się zatrzymywał na jakiś obiad, więc lepiej się wymyć :-)
Podsumowując, spędziłem dwa fajne dni w Beskidzie Niskim. Wcześniej byłem tu kilka razy. Byłem na najwyższym szczycie tego pasma po polskiej stronie, czyli na Lackowej (997m n.p.m.) i w Krempnej. Wycieczka na Lackową z Krynicy była fajna, przeszedłem wtedy z kumpel coś ze 32km. Z kolei w Krempnej średnio mi się podobało. Może w samej Krempnej jest w miarę ok, ale góry w okolicy są mało ciekawe, niewiele tam punktów widokowych, wszystko mocno zalesione, dlatego miałem mieszane odczucia co do Beskidu Niskiego.
Tym razem byłem w innych rejonach i jak się okazało jest tu o wiele fajniej.
Uważam że rower to świetny sposób na turystykę w tym regionie. Nawet jeśli gdzieś ciężko przejechać, to mimo wszystko zrobiłem łącznie 115km w dwa dni, czego pieszo oczywiście zrobić się nie da. Można było przejechać więcej, ale wieczorny grill i dodatki wyssały ze mnie trochę energii, więc drugiego dnia odpuściłem.
Ale jeszcze tu wrócę...
Dobra, ja nie jem, wczoraj napchałem się, trzeba ruszać, bo prognoza ICM pokazuje burze na godzinę 17-tą. Zaplanowana trasa miała być lżejsza od tej z poprzedniego dnia i prowadzić bądź to asfaltem, bądź ścieżkami rowerowymi. Cel to kolejne dwie opuszczone wioski.
W niedzielę pogoda była piękna, więc wszystko wyglądało jeszcze lepiej. To dolina, w której leży Lipowiec. Na początku jadę nia do Jaśliśk, gdzie trochę się motam, ale w końcu trafiam na drogę wojewódzką i jadę do Tylawy.
Wiatr wieje od południa, ja jadę na zachód. W Tylawie muszę odnaleźć zieloną trasę rowerową.
A gdy mi się to udaję wjeżdżam w kolejną dolinę.
Szutrówka o dobrej nawierzchni sprawia, że jedzie się bardzo dobrze.
Po chwili dojeżdżam do pierwszego celu na dzisiejszy dzień - opuszczonej wioski Smereczne.
Wszystko co ją upamiętnia to:
- symboliczna drewniana dzwonnica. We wsi istniała oczywiście cerkiew, która jak wszystkie inne budynki została zniszczona podczas II WŚ. Tablica na dzwonnicy wspomina, że została ona postawiona w 80-cio lecie powrotu Łemków do prawosławia (co nastąpiło w roku 1927 - kiedy to wszyscy mieszkańcy przeszli na tę religię)
, oraz tablica poświęcona mieszkańcom, którzy zginęli podczas wojny.
Losy tej miejscowości były inne niż losy wiosek, które odwiedziłem poprzedniego dnia. Podczas wojny było tu względnie spokojnie. Było tu wtedy 37 gospodarstw. W roku 1943 Niemcy wybudowali tu (tzn siłą zmusili miejscowych, żeby wybudowali) strażnicę, przez miejscowych zwaną "kasarnią". Był to duży murowany, ufortyfikowany budynek, w którym mieszkało 15 żołnierzy.
We wrześniu 1944 dotarł tu front. Gdy radzieccy żołnierze dotarli w pobliże, zaczęli się okopywać na pobliskiej górze Wapno. Niemcy widząc to, opuścili wieś i przeszli do Olchowca. Wieś przez kilka godzin była wolna. Gdyby Sowieci weszli wtedy do wsi, pewnie przetrwałaby ona wojnę, tymczasem postanowili zostać w swoich okopach. Niemcy widząc to wrócili do kasarni. 20 września, o świecie, niemiecki dowódca obszedł chałupy i nakazał wszystkim mieszkańcom w ciągu 10 minut opuścić wieś, bo za chwilę miały zacząć się tu walki. Mieszkańcy już dawno byli spakowani, wypuścili tylko z zagród bydło i uciekli w las. Walki o wieś trwały 12 dni. Ocenia się, że na każdy ar spadło tu 6-8 pocisków artyleryjskich, cała zabudowa spłonęła, zniszczenia nie ominęły nawet drzew owocowych, po których zostały nagie pnie. Po wojnie nie było do czego wracać, cześć mieszkańców zamieszkała w pobliskich miejscowościach, część wywieziono na Ukrainę, a część na ziemie zachodnie, gdzie zasiedlano miejsca opuszczone przez wysiedlanych Niemców.
Ruiny "kasarni" gdzieś tu są, ale ponoć w lecie ciężko je znaleźć, są pozarastane chaszczami.
Niespodziewanie, zaraz za dzwonnicą kończy się droga.
Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, ale to jeszcze nie było najgorsze :-)
Dolina schodzi nieco w dół, dojeżdżam do tablicy informującej, że wkraczam do Magurskiego Parku Narodowego.
Jest też informacja o biletach. Normalny kosztuje 4zł, ale oczywiście nie ma tu żadnej kasy. Jest za to napisane, że w takich przypadkach należy wysłać sms o treści "PLN.BILET" na jakiś tam numer. Lepiej wysłać, niż w razie kontroli dostać mandat, tak więc robię. Odpowiedź (zaskakującą) dostaję dopiero po godzinie, już po wyjeździe z MPN.
A tuż po przekroczeniu granicy zaczynają się dziwne rzeczy.
Tak wygląda droga.
Na polanach jest tylko trochę lepiej.
Jednak w tym miejscu przeważa las i widoki takie jak 2 zdjęcia wyżej. Albo jest jeszcze gorzej, np błoto i ścieżka szerokości 20cm. Wszędzie pokrzywy. Zaczynam się zastanawiać, czy dalej jestem na ścieżce, ale przecież nie było tu żadnych zakrętów. W końcu na drzewie odnajduję znak - zielony rower na białym tle - czyli to jednak ścieżka!
Zastanawiam się wtedy co za debil zrobił tędy ścieżkę rowerową? Pewnie jakiś złośliwy małpiszon siedział sobie wygodnie z biurze, przejechał palcem po mapie i powiedział coś w stylu "a niech się durnie męczą, hy hy hy". No i efekt tego taki, że jakieś 4-5km muszę prowadzić rower.
No ale w końcu docieram do drugiej wsi - Wilszni.
Oto jej skrócona historia.
Tu chociaż przydrożny krzyż przetrwał do dziś:
Ale napisy nie przetrwały...
Tu już pojawia się droga:
Ale z początku przypomina ona tą z Budy Stalowskiej. W strumyku mniej wody, zastanawiam się czy nim się nie przemieszczać, ale z mapy wynika, że potem skręca i oddala się od drogi, więc lepiej przechodzić takie niespodzianki poboczami.
Dobrze, że zrezygnowałem ze strumyka, bo droga z każdą chwilą się poprawia.
Dolina po minięciu Wilszni zwęża się.
I tak oto docieram do końca Magurskiego Parku Narodowego.
Sms zwrotny dochodzi dopiero parę minut po wyjeździe z Parku i jestem zaskoczony...
"TAROT wskazuje na wielki zmiany w Twoim zyciu w najbliższym czasie. Odpisz PRZYSZLOSC, aby dowiedzieć się co Cie czeka"
No tak, Magurski Park jest jakiś dziwny. Nie dość, że zatrudnia złośliwych pracowników, którzy układają nieprzejezdne trasy rowerowe, to jeszcze nabija klientelę wróżbicie Maciejowi...
Może coś pomyliłem, ale raczej po prostu numer podany na tablicy był nieaktualny. Jeśli tak, to pełen profesjonalizm :-)
Dojeżdżam do Olchowca.
Niewielka miejscowość.
nad którą góruje cerkiew:
Cerkiew pochodzi z końca XVIIIw, ale obecny wygląd zawdzięcza przeprowadzonemu w roku 1992 remontowi.
Następną miejscowością na drodze jest Ropianka. Żeby do niej dojechać pokonuję 2-3 spore pagórki. Z przodu najmniejsza tarcza, z tyłu trzecia od końca i tak przez dobre kilkanaście minut. Słońce grzeje coraz mocniej. Na szczęście wiatr mam w plecy, chociaż pagórki są zalesione, więc nie odczuwam go tak jak na otwartych przestrzeniach.
W Ropiance wybudowano jedną z pierwszych na terenie Polski kopalnię ropy naftowej. Przy drodze stoi poświęcona temu tablica:
Swego czasu było tu kilka kompani wydobywczych i nawet 150 szybów. Dyrektorem jednej z nich był Ignacy Łukasiewicz.
Teraz Ropianka to niewielka miejscowość, ledwie kilka gospodarstw. Ropa wyczerpała się już dawno, więc wieś opustoszała.
A za Ropianką las z jednej strony drogi się kończy i rozpościera się widok na rozległą dolinę. Gdzieś tam na jej końcu są Jaśliska, do których będę teraz wracał.
Ale po drodze mijam jeszcze Mszanę. A w niej takie szkaradztwa:
To oczywiście pozostałości po PGR'ze. A jeśli był tu PGR, to pobudowano również piękne budynki mieszkaniowe dla pracowników:
Ten był chyba najładniejszy ze wszystkich, poważnie. Przed tymi brzydszymi stało sporo miejscowych, więc nie robiłem tam zdjęć.
Taki syf w tak malowniczej dolinie, ręce opadają.
Na szczęście dalej znowu robi się ładnie:
Po drodze do Jaślisk mam jeszcze dwa spore podjazdy, ale po asfalcie wjeżdżam bez problemu, chociaż znowu na niemal najniższych przełożeniach.
W Jaśliskach na moście zwracam uwagę na rzekę Jasiółkę:
Fajnie ukształtowane dno, dzieło wody.
Z Jaślisk wracam do Lipowca. Podjeżdżam pod bolid, odkręcam koło i pakuję rower do środka. Po dwóch dniach jest bardzo ładnie zabłocony.
Po drodze zatrzymuję się jeszcze przy miejscowym potoku i kąpię się w nim. Po dniu poprzednim i mieszance niezdrowego żarcia i browarów, pot jest wyjątkowo śmierdzący :-) Zresztą nie wiem, czy nie będę się zatrzymywał na jakiś obiad, więc lepiej się wymyć :-)
Podsumowując, spędziłem dwa fajne dni w Beskidzie Niskim. Wcześniej byłem tu kilka razy. Byłem na najwyższym szczycie tego pasma po polskiej stronie, czyli na Lackowej (997m n.p.m.) i w Krempnej. Wycieczka na Lackową z Krynicy była fajna, przeszedłem wtedy z kumpel coś ze 32km. Z kolei w Krempnej średnio mi się podobało. Może w samej Krempnej jest w miarę ok, ale góry w okolicy są mało ciekawe, niewiele tam punktów widokowych, wszystko mocno zalesione, dlatego miałem mieszane odczucia co do Beskidu Niskiego.
Tym razem byłem w innych rejonach i jak się okazało jest tu o wiele fajniej.
Uważam że rower to świetny sposób na turystykę w tym regionie. Nawet jeśli gdzieś ciężko przejechać, to mimo wszystko zrobiłem łącznie 115km w dwa dni, czego pieszo oczywiście zrobić się nie da. Można było przejechać więcej, ale wieczorny grill i dodatki wyssały ze mnie trochę energii, więc drugiego dnia odpuściłem.
Ale jeszcze tu wrócę...
- DST 50.51km
- Teren 15.00km
- Czas 03:04
- VAVG 16.47km/h
- VMAX 47.03km/h
- Temperatura 29.0°C
- Podjazdy 450m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 24 czerwca 2017
Weekend w Beskidzie Niskim - w poszukiwaniu śladów zaginionej kultury - dzień 1 (sobota)
Wiadomo - góry są fajne. Uwielbiam łazić po górach.
No i wiadomo również, że rower jest fajny - lubię jeździć.
No i to już może nie dla każdego jest sprawą wiadomą, że połączenie tych dwóch rzeczy nie jest tak fajne :-) Są tacy, którzy specjalnie pod taką działalność kupują rowery :-) Ja oczywiście tak głupi nie byłem i kupiłem rower MTB, po to, żeby przypadkiem tam się nie znaleźć :-)
Mimo wszystko, kumple brali mnie na jakieś takie przygody i już kilka razy jeździłem moim Canyonem po górach, po ścieżkach dla pieszych i było... fajnie :-) Chociaż miałem wtedy dość.
Co prawda, z punktu widzenia ergonomii, góry są bez sensu, bo trzeba się najpierw namęczyć, żeby na jakąś wejść, a potem się schodzi, można by było uniknąć tego, gdyby było płasko. Niestety... Południowa granica Polski przebiega przez grzbiet Karpat, po drodze mamy różne pasma i tam akurat w poprzedni weekend dane mi było się stawić.
Zaczęło się tak, że chyba jeszcze sporo zanim wyjechałem nad morze, kumpel zadzwonił i powiedział, że organizują paintball w okolicach Barwinka i zapytał, czy jestem chętny. Wtedy akurat nie byłem, bo nie wiedziałem co będzie za tydzień, czy dwa, a on mówił o perspektywie 5-ciu, czy 6-ciu tygodni. Zbyłem go więc łagodnie, obiecując, że odezwę się za parę dni. Po tygodniu olewki z mojej strony, zadzwonił i powiedział, że klepnął mi miejsce.
No i wtedy zacząłem się zastanawiać co gorsze: latanie po górkach i strzelanie do siebie, czy jednak to połączenie gór i roweru... Zastanawianie się nie trwało długo. Wybrałem - wiadomo co. Wszystko miało odbywać się w sobotę, na koniec miał być melanż, grill i takie tam, w niedzielę do domu.
Nawet coś tam zdążyłem poczytać o okolicach i wybrałem sobie ścieżki.
W sobotę wyruszyłem moim bolidem przed 8-mą rano, ok. 10.30 byłem u celu - w miejscowości Lipowiec.
Próbowałem się zameldować w miejscu noclegu, ale nikogo nie było, więc zostawiłem bolid na poboczu, wypakowałem rower, założyłem przednie koło (inaczej by się nie zmieścił) i ruszyłem w trasę.
Na początek było coś w rodzaju zjazdu do miejscowości Jaśliska.
W samym Lipowcu, spory ośrodek, kilka domów i tyle, w Jaśliskach już ze 3 sklepy, jakaś knajpa, ładny kościół:
Dalej skręcam w Woli Niżnej na południe. Po drodze raz się mylę, ale miejscowi pomagają mi trafić we właściwy zjazd. Celem jest opuszczona wioska Jasiel.
Trafiam do ładnej dolinki. Droga na początku asfaltowa, po jakimś czasie zamienia się w szuter.
Za chwilę przejeżdżam przez Wolę Wyżną.
Ta wieś jeszcze istnieje, aczkolwiek czasy świetności ma dawno za sobą. Powstała w pierwszej połowie XVI w. przez wydzielenie z innej wsi. Pod koniec XIX wieku liczyła ok. 300 mieszkańców, ponad 50 domów i cerkiew. Po wojnie wszyscy zostali wysiedleni w ramach akcji "Wisła".
To co pozostało po wojnie zasiedlili Polacy. Było ich niewielu, musieli gdzieś mieszkać, bo ich domy zostały zniszczone, ale o tym później. W latach 60-tych zorganizowano tu PGR. PGR'y w górach to był oczywisty bezsens, zima trwa tu dłużej, warunki dla wegetacji roślin są ciężkie, jedynie owce czują się w tych rejonach lepiej. Owszem, owce też tu hodowano, aczkolwiek, więcej było krów. Władze PRL'u chciały na siłę zaludniać niegdyś ludne rejony i próbowały organizować je po swojemu, w efekcie czego, owszem - ludzie tu żyli i próbowali uprawiać rolę, ale efekty były słabe.
Obecnie mamy tu jedynie ślady po owych PGR'ach:
Budynki opuszczone pewnie ze 25 lat temu prezentują się nieźle. To chyba jakaś była stołówka + świetlica + może mini hotel robotniczy. Jest tu jeszcze jeden niewielki dwupiętrowy budynek i ze 2-3 domy, i tam chyba mieszkają ci, którzy postanowili tu pozostać - obecnie ok. 20 mieszkańców. Przed upadkiem PGR'ów mieszkało ich tu łącznie pewnie ponad setka.
Swoją drogą, gdyby ktoś to wykupił i wyremontował, to byłaby świetna miejscówka. W okolicy jest kilka takich ustronnych dolin i w każdej jest jakiś nocleg, fajny niedrogi ośrodek, a tu nie... A ludzi tu coraz więcej. I jak się okazuje, warto tu przyjechać.
Do tej pory jechałem betonowymi płytami, po minięciu Woli Wyżnej te się kończą, ale dalej jest całkiem nieźle, jadę fajnym szutrem. I tak oto wjeżdżam do rezerwatu "Źródliska Jasiółki". Gdzieś tu znajduje się kilka źródeł, z których cieki po kilkuset metrach przebiegu łączą się w całkiem sporą rzeczkę.
Dolina się poszerza:
Tu już znajdowała się kolejna łemkowska wieś - Jasiel.
Niewiele po niej zostało. Ale przyjrzyjmy się, na początek pierwszy z krzyży przydrożnych:
Napisy już słabo widoczne.
Tego typu krzyży jest w okolicy sporo. Kogo było stać, fundował krzyże czy kapliczki, w okolicy było kilka kamieniołomów, mieszkało tu też wielu rzeźbiarzy. Podobnie było w Bieszczadach, np. w dolinie górnego Sanu, tego typu obiekty to często jedyne pozostałości po byłych wsiach.
Dalej, natrafiam na kamienne schody, prowadzące w górę, idę zobaczyć co tam jest
Jak się okazuje, docieram do pozostałości cmentarza. Znajduję tu zaledwie kilka grobów, na początek, radzieckiego żołnierza:
Poza gwiazdą i rokiem śmierci, nie ma żadnych napisów. Być może kiedyś były wyryte na cokole, bo widać tam jakieś wgłębienia, ale czas zatarł wszelkie ślady.
A skąd obecność sowietów w tym rejonie? Wiadomo - II WŚ. Armia Czerwona prowadziła tu akcję, zwaną operacją dukielsko - preszowską. Toczyły się tu ciężkie walki pancerne. Ich pozostałości można jeszcze gdzieniegdzie zobaczyć, m.im. kilka km stąd na terenie Słowacji w okolicach Svidnika na polach znajduje się cmentarzysko czołgów, dział i innego ciężkiego sprzętu. Innym świadectwem po walkach są opustoszałe wsie.
Ale akurat Jasiel opustoszał z innego powodu.
Wróćmy jednak do cmentarza:
Tu nawet zachował się wizerunek krzyża, ale napisy również nieczytelne.
Za cmentarzem znowu rozpościera się dolina Jasiółki, na której znajduję kolejny krzyż.
, a raczej sam cokół, krzyża już nie ma. Tu napisy w lepszym stanie, fundator miał na imię Iwan, nazwisko zaczynało się na Baru..., rok powstania 1901. Na cokole widać ślady po kulach.
Gdzieniegdzie zauważyć można zdziczałe krzewy, gdzieś dalej drzewa owocowe, obok drogi płynie sobie Jasiółka:
Same potyczki z Niemcami wieś przetrwała. Ale wojna nie oznaczała dla mieszkańców końca kłopotów. Pod koniec 1945r. powstała tu strażnica Wojsk Obrony Pogranicza, w której stacjonowało ok. 30 żołnierzy. W marcu 1946. UPA przeprowadza mobilizację, wobec czego do Jasiela zostają wysłane posiłki z Komańczy w liczbie ok. 70 żołnierzy i milicjantów. 20 marca dochodzi do walki, przewaga UPA jest 5-cio krotna. WOP'istom kończy się amunicja i muszą się poddać. Oficerowie i milicjanci rozstrzeliwani są na miejscu, dowódca zostaje rozerwany przez konie, pozostali przechodzą weryfikację. Przez całą noc oficerowie ukraińscy wertowali zdobyte dokumenty. Żołnierzy wyróżniających się w zwalczaniu UPA, źle traktujących miejscową ludność, a także posiadających sowieckie odznaczenia umieszczono na specjalnej liście. Następnego dnia osoby z tej listy poprowadzono w stronę lasu i rozstrzelano. Ok 20 osób zwolniono do domów.
Jeszcze wcześniej przechodził tędy szlak kurierski prowadzący aż na Węgry. Szlakiem tym nie tylko wymieniano informacje, ale również umożliwiano ucieczki osobom, zagrożonym ze strony Niemców, albo tym, którzy chcieli dalej walczyć, wydostać się z kraju i dołączyć do wojsk polskich walczących za granicą. Kurier rekordzista pokonał tę trasę 45 razy. Dochodzę do pomnika im poświęconego:
Poza historią, mamy tu też ładną przyrodę. W okolicy mieszkają bobry, które budują te swoje tamy, w skutek czego powstają niewielkie rozlewiska:
Na końcu opuszczonej wioski, znajduję spory placyk z wykoszoną trawą, jest jakaś wiata, pomnik poświęcony poległym WOP'istom:
, jak się okazuje jest tu pole namiotowe:
Miejsce super, obok mamy Jasiółkę, widoki w okolicy znakomite. Spotykam gościa, który robi tu porządki. Pole póki co puste, ale dzień wcześniej mieliśmy koniec szkoły, czyli początek wakacji, więc wkrótce pojawią się tu turyści.
Póki co, nie spotkałem żadnego.
To już koniec terenów Jasiela. Wracając do losów okolicznej ludności, to w roku 1947 została ona wysiedlona w ramach akcji Wisła. Część na tereny Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (ci pojechali dobrowolnie), a reszta rozrzucona po Polsce (najwięcej na Śląsk), ci ludzie już nie mieli wyboru i zostali przerzuceni do miejsc, które z kolei opuścili wysiedlani po wojnie Niemcy.
W pobliżu pola namiotowego szlaki się rozwidlają, jedna droga szutrowa prowadzi do Moszczańca, ja natomiast chcę dostać się na szlak graniczny, skręcam więc w las za niebieskim szlakiem turystycznym.
Błoto tu niesamowite i zaczyna się ostro pod górę:
Już dwa razy jeździłem po szlaku granicznym, raz w Bieszczadach, raz w Beskidzie Sądeckim i raczej dało się nimi poruszać na rowerze, z małymi wyjątkami. Tym razem jednak zastanawiam się, czy nie zmienić planów. Dzień wcześniej mocno lało, ale nawet gdyby nie lało, byłoby tu błoto. Póki co, jeszcze nie jestem na szlaku granicznym, tylko na krótkim podejściu do niego prowadzącym, ale jeśli to samo będzie tam, mając do pokonania wzdłuż granicy ok. 20km, bez możliwości jazdy na rowerze będzie to trwało za długo. Ślęczę chwilę nad mapą, gdy nagle ktoś nadchodzi. Jak się okazuje, to młody turysta ze słowackiego Kalinova. Mówi, że na granicy jest lepiej, więc ruszam dalej.
Na granicy polsko - słowackiej jest tabliczka, informująca, że coś zostało tu zbudowane za unijny hajs. W sumie nie wiem co... Rozglądam się wokół, poza tą tabliczką są jeszcze dwie inne... To jak? Unia dała pieniądze na dwie tablice i przy okazji wystawiono trzecią, żeby o tym poinformować? Sorry, trochę to głupie :-)
Tak na prawdę, tablica informuje, że projekt zwie się "utworzenie terenu rekreacyjno-sportowego, trasy rowerowej oraz organizacja imprez kulturalno-sportowych". Co? Tras rowerowa? To jakiś żart. Faktycznie jak się okazuje to błoto widoczne powyżej to ścieżka, która dociera do tego miejsca, potem w podobnych warunkach prowadzi dalej do Kalnova i Medzilaborców... Już kiedyś pisałem jak się w Polsce wytycza ścieżki, oto kolejny dowód. Terenów rekreacyjno-sportowych oczywiście tu nie ma. O imprezach nic nie wiadomo. Chyba raczej wszystkie pieniądze poszły na te 3 tablice. Jak się okaże później, szlak graniczny jest w stanie fatalnym, zatem tak właśnie marnuje się pieniądze podatników...
Dobra, najważniejsze, że Słowak miał rację, droga jest lepsza:
Chociaż dosłownie po minucie jazdy jest coś takiego:
Mimo wszystko początek jest dosyć optymistyczny. Szlakiem kieruję się na wschód i zamierzam dotrzeć do przełęczy Łupkowskiej, która rozdziela Beskid Niski od Bieszczadów.
Na pierwszy szczyt po drodze udaje się wjechać, chociaż nie bez problemów. Jestem na Kanasówce:
Mamy tu pierwsze rozwidlenie szlaków, ja udaję się w dalszą drogę szlakiem granicznym. Kilkaset metrów dalej docieram do przełęczy, która polskiej nazwy nie ma, Słowacy zwą ją "Kalinovskie sedlo", od nazwy pobliskiej miejscowości. Właśnie z tej miejscowości szedł napotkany przez mnie wcześniej Słowak.
Skoro przełęcz, to za chwilę znowu będzie pod górę. Docieram do szczytu "Paseky"
Poza samą tabliczką, znajduję tu niewielkie... coś...
Coś jak większa buda dla pas. Długości ma może ze 2m, wysokość jakieś 1.3m. W środku jest jedna prycza. W razie deszczu można przeczekać. Raczej więcej osób niż 3 tam nie wejdzie.
Jest też pomnik:
Napis na tablicy głosi, że w tym miejscu 20. września 1944. pierwsi radzieccy żołnierze przekroczyli granicę czechosłowacką i że pomnik został postawiony w 30-tą rocznicę tego wydarzenia.
Na następnym wzgórzu (Danova 840m n.p.m.) trafiam na wieżę obserwacyjną z czasów II WŚ:
Teraz żałuję, że nie wyszedłem na górę...
Dalej jest coraz ciężej. W górach lubię zjazdy, adrenalina wtedy skacze w górę. Pod górę jeśli nie mogę wjechać, to idę z buta prowadząc rower, to nie problem. Natomiast tu jest inaczej. Po drodze napotykam mnóstwo zawalonych drzew. Drzewa padają wszędzie, czy to w Bieszczadach, czy w Beskidzie Sądeckim, ale są one usuwane, ewentualnie jeśli to teren Parku Narodowego, wycinany jest kawałek zwalonego drzewa, który zasłania szlak. Tu z powalonymi drzewami nie robi się nic.
To jeszcze mało drastyczny przypadek. Tego typu przeszkadzajki powodują, że ciężko znaleźć zjazd, który potrwałby dłużej niż kilkanaście sekund, co chwilę trzeba hamować, schodzić z roweru, ewentualnie zwalniać i szukać objazdu.
No ale dobra, ze sporymi kłopotami mijam kolejne szczyty: Mały Garb (688 m n.p.m.) i Średni Garb (822 m n.p.m.). Tu już praktycznie nie ma mowy o jeździe, szlak jest zaniedbany do tego stopnia, że praktycznie cały czas trzeba iść lasem, od czasu do czasu zbaczając na szlak.
To tutaj:
,to sam środek szlaku! Drzewo padło jakiś czas temu, nikt z tym nic nie zrobił. Nieużywana ścieżka zarosła. Gdzieś z boku ktoś wydeptał kolejną, na którą... niedawno znowu padło drzewo. Żeby to ominąć robię łuk o średnicy z 50m w głąb Słowacji.
Przed przełęczą Radoszycką jest już tragedia. Przez przełęcz prowadzi droga z Radoszyc do Paloty na Słowacji, a dalej do Medzilaborców. Przed samą przełęczą mam jakieś 100 m w dół. Ale jechać się nie da. Tu ścieżka graniczna praktycznie nie istnieje, jest tylko wąski pasek wydeptanej trawy, do tego w gęstych chaszczach. Do przełęczy docieram na piechotę. A za przełęczą jest to samo, tylko pod górę. Miałem jechać do następnej przełęczy, znalazłbym się już na pograniczu Bieszczadów, ale odpuszczam. Trasa, którą sobie przygotowałem prowadziłaby potem w dół przez las, skomplikowaną siecią leśnych dróg, które pewnie wyglądałyby podobnie. Oszczędzę sobie ok. 7 km, których pokonanie w tych warunkach mogłoby zająć godzinę. I tak miałem jechać do Medzialborców, a stąd będzie łatwiej.
Generalnie, ok 15km po szlaku granicznym było ciężkie. Nie mam co narzekać, w sumie to szlak pieszy. Pierwsze 4km dało się jechać, potem było ciężko. Udały się jedynie dwa dłuższe zjazdy. Szlaku granicznego w tych okolicach nie polecam. Nie chodzi tylko o jego stan, ale po drodze nie ma ani jednego punktu widokowego, poza tą wieżą. Poruszamy się gęstym lasem, niczego ładnego po drodze nie ma.
Dobra, z przełęczy Radoszyckiej skręcam na stronę słowacką i tu zaczyna się zjazd po asfalcie.
Widoki super, droga w dół, nawet za Palotą, jadę sobie tak chyba z 5km, albo i lepiej, praktycznie bez pedałowania. Ruch niewielki, mija mnie może z 5 samochodów, jest więc bezpiecznie.
Docieram do miejscowości Vydrań:
Tu chciałem się dostać do sklepu. Był zamknięty, ale na drzwiach był dzwonek. Dzwonię i nic. Godzina 14.50, sobota, sklepy o tej porze pozamykane, o czym przekonałem się dalej w Medzilaborcach. W tym momencie zostaje mi ok. litr picia, miałem na początku 2.5, do celu może 25km, powinno wystarczyć, już nie powinno być tak ciężko.
W centrum stoi pomnik poświęcony partyzantom, w domu kultury odbywa się jakaś impreza, sporo ludzi w ludowych strojach, nieco dalej na prawo znajduje się niewielki stadion, gdzie akurat trwa mecz. Z Medzilaborców pochodzą rodzice słynnego Andy Warhola (tego od zupy Campbell). Sam Andy urodził się już w Stanach, ale jako że był chyba najsłynniejszym przedstawicielem pop-artu, w mieście znajduje się jego pomnik. Nie szukam go jednak. Chciałem na 17-tą wrócić do Lipowca, mam dwie godziny i wiem, że będzie jeszcze pod górę, że jeszcze będę szukał jakiegoś sklepu i wreszcie, że po stronie polskiej jest jeszcze jedna wioska do zwiedzenia.
Zwracam uwagę, że wszystkie miejscowości mają nazwy wypisane po słowacku i w cyrilicy:
Pewnie dlatego, że tu też mieszkali Łemkowie, ale nie trzeba było ich wysiedlać. UPA tu nie walczyła, Słowacy stali po stronie Niemców podobnie jak UPA, więc panował tu po wojnie względny spokój. Swoją drogą, czy ktoś pamięta, że Słowacja podobnie jak Niemcy i ZSRR, napadła na Polskę w 1939r? Tyle, że nie była to w pełni niepodległa Słowacja, tylko marionetkowe państewko "założone" przez Niemców po dokonaniu rozbioru Czechosłowacji.
Teraz jestem już na drodze, która prowadzi do przełęczy Beskid nad Czeremchą, a stamtąd po przekroczeniu granicy do Lipowca. Po drodze, po stronie słowackiej minę 3 miejscowości, po stronie polskiej jedną, również już niezamieszkałą.
Najpierw mijam Borov. Ładnie tu:
Za Borovem trafiam na pomnik poświęcony partyzantom:
Dalej trafiam do Habury. Tu są nawet czynne dwie knajpy.
W jednej z nich zatrzymuję się na piwo, za 1 Euro kupuję rozwodnionego Sarisa :-)
Napój piwopodobny, chyba jedno z gorszych słowackich piw, wiedziałem o tym, jednak tu nie ma wyboru. Ma to może ze 3% (przynajmniej tu). Ale zawsze to coś do picia :-) Ostatnie kilometry miałem tu pod górę, słońce wyszło zza chmur, przede mną jeszcze przełęcz, jeszcze jakieś 150m pod górę, a teraz napojów powinno spokojnie wystarczyć do końca. Druga knajpa, którą minąłem później miała w ofercie Zlaty Bazant, szkoda, że nie trafiłem do niej...
Ciekawe jak będzie wyglądała dalsza droga? Google Maps pokazuje, że istnieje tu tylko ścieżka piesza. Do celu ok. 15km.
Po wyjeździe z Habury, znowu jest ładnie:
Docieram do miejscowości Čertižné.
, zaraz za nią kończy się asfalt, droga przechodzi w szuter. Przed samą przełęczą jest trochę w górę, ale nawierzchnia jest w porządku, więc jedzie się dobrze.
Dojeżdżam do granicy. Na początek rzut okiem na dolinę, którą właśnie pokonałem:
Na przełęczy drogowskazy, tablice, informacyjne, kapliczka:
, a za przełęczą droga prowadzi w dół malowniczą doliną:
Po chwili dojeżdżam do kolejnej opuszczonej wsi - Czeremchy.
Na początek kolejny krzyż ufundowany przez mieszkańca wsi.
Napisy kompletnie zatarte. Widać co prawda wyrytą liczbę "198", ale to musi być nowsza inskrypcja, do tego nie wiadomo co oznacza. Z całą pewnością, krzyż nie powstał w latach 80-tych XX wieku.
Dolina - palce lizać :-)
Po chwili odnajduję tablicę z opisaną historią wsi.
Na miejscu cerkwi pomnik:
, zaś po samej cerkwi został tylko krzyż:
i fragmenty posadzki:
Obok cerkwi znajdował się cmentarz.
Tu trafiam na grób sprzed 9-ciu lat:
Okazało się, że matka tej pani, wyemigrowała do USA. Janet urodziła się już w Stanach, a Czeremchę znała tylko z opowiadań. Zawsze chciała jednak spocząć w rodzimych stronach swojej matki i tak też się stało.
Reszta cmentarza to 3 pozbawione krzyży nagrobki:
Dalej odnajduję kolejny krzyż przy drzewie:
, a potem następny:
Tu zachowały się imiona fundatorów: Wańko i Petro.
Ok, tu już koniec Czeremchy, jest w końcu Lipowiec
Przy okazji dowiaduję się, że do Przylądka Północnego jeszcze 3190km. Dziś nie dotrę, postanawiam zostać na noc w Lipowcu :-)
Również i w Lipowcu znajduję pozostałości cmentarza:
Tu jednak chyba nikt nie zagląda, nie ma ścieżki, nie będę się tam na siłę pchał.
A to już cel mojej dzisiejszej trasy. Znajduję samochód kumpla, więc to musi być tutaj. Zostawiam rower, wsiadam w mojego bolida i jadę do Jaślisk po coś na grilla i piwo. Gdy wracam jest po 17.30. Pani daje mi zapasowy klucz do domku, dzięki czemu mogę się wykąpać. Potem schodzę na dół i czekam na resztę, aż skończą do siebie strzelać :-) Schodzi im dłużej niż się spodziewałem.
Wieczorem grill. Ja wytrzymuję do północy. Reszta dłużej. Mnie czeka następnego dnia kolejna przejażdżka, oni mogą się bawić.
Dzień pierwszy zakończony. Było fajnie. Zmęczyłem się, w końcu 740m przewyższeń to sporo. Ale na dzień następny pozostały jeszcze rezerwy.
No i wiadomo również, że rower jest fajny - lubię jeździć.
No i to już może nie dla każdego jest sprawą wiadomą, że połączenie tych dwóch rzeczy nie jest tak fajne :-) Są tacy, którzy specjalnie pod taką działalność kupują rowery :-) Ja oczywiście tak głupi nie byłem i kupiłem rower MTB, po to, żeby przypadkiem tam się nie znaleźć :-)
Mimo wszystko, kumple brali mnie na jakieś takie przygody i już kilka razy jeździłem moim Canyonem po górach, po ścieżkach dla pieszych i było... fajnie :-) Chociaż miałem wtedy dość.
Co prawda, z punktu widzenia ergonomii, góry są bez sensu, bo trzeba się najpierw namęczyć, żeby na jakąś wejść, a potem się schodzi, można by było uniknąć tego, gdyby było płasko. Niestety... Południowa granica Polski przebiega przez grzbiet Karpat, po drodze mamy różne pasma i tam akurat w poprzedni weekend dane mi było się stawić.
Zaczęło się tak, że chyba jeszcze sporo zanim wyjechałem nad morze, kumpel zadzwonił i powiedział, że organizują paintball w okolicach Barwinka i zapytał, czy jestem chętny. Wtedy akurat nie byłem, bo nie wiedziałem co będzie za tydzień, czy dwa, a on mówił o perspektywie 5-ciu, czy 6-ciu tygodni. Zbyłem go więc łagodnie, obiecując, że odezwę się za parę dni. Po tygodniu olewki z mojej strony, zadzwonił i powiedział, że klepnął mi miejsce.
No i wtedy zacząłem się zastanawiać co gorsze: latanie po górkach i strzelanie do siebie, czy jednak to połączenie gór i roweru... Zastanawianie się nie trwało długo. Wybrałem - wiadomo co. Wszystko miało odbywać się w sobotę, na koniec miał być melanż, grill i takie tam, w niedzielę do domu.
Nawet coś tam zdążyłem poczytać o okolicach i wybrałem sobie ścieżki.
W sobotę wyruszyłem moim bolidem przed 8-mą rano, ok. 10.30 byłem u celu - w miejscowości Lipowiec.
Próbowałem się zameldować w miejscu noclegu, ale nikogo nie było, więc zostawiłem bolid na poboczu, wypakowałem rower, założyłem przednie koło (inaczej by się nie zmieścił) i ruszyłem w trasę.
Na początek było coś w rodzaju zjazdu do miejscowości Jaśliska.
W samym Lipowcu, spory ośrodek, kilka domów i tyle, w Jaśliskach już ze 3 sklepy, jakaś knajpa, ładny kościół:
Dalej skręcam w Woli Niżnej na południe. Po drodze raz się mylę, ale miejscowi pomagają mi trafić we właściwy zjazd. Celem jest opuszczona wioska Jasiel.
Trafiam do ładnej dolinki. Droga na początku asfaltowa, po jakimś czasie zamienia się w szuter.
Za chwilę przejeżdżam przez Wolę Wyżną.
Ta wieś jeszcze istnieje, aczkolwiek czasy świetności ma dawno za sobą. Powstała w pierwszej połowie XVI w. przez wydzielenie z innej wsi. Pod koniec XIX wieku liczyła ok. 300 mieszkańców, ponad 50 domów i cerkiew. Po wojnie wszyscy zostali wysiedleni w ramach akcji "Wisła".
To co pozostało po wojnie zasiedlili Polacy. Było ich niewielu, musieli gdzieś mieszkać, bo ich domy zostały zniszczone, ale o tym później. W latach 60-tych zorganizowano tu PGR. PGR'y w górach to był oczywisty bezsens, zima trwa tu dłużej, warunki dla wegetacji roślin są ciężkie, jedynie owce czują się w tych rejonach lepiej. Owszem, owce też tu hodowano, aczkolwiek, więcej było krów. Władze PRL'u chciały na siłę zaludniać niegdyś ludne rejony i próbowały organizować je po swojemu, w efekcie czego, owszem - ludzie tu żyli i próbowali uprawiać rolę, ale efekty były słabe.
Obecnie mamy tu jedynie ślady po owych PGR'ach:
Budynki opuszczone pewnie ze 25 lat temu prezentują się nieźle. To chyba jakaś była stołówka + świetlica + może mini hotel robotniczy. Jest tu jeszcze jeden niewielki dwupiętrowy budynek i ze 2-3 domy, i tam chyba mieszkają ci, którzy postanowili tu pozostać - obecnie ok. 20 mieszkańców. Przed upadkiem PGR'ów mieszkało ich tu łącznie pewnie ponad setka.
Swoją drogą, gdyby ktoś to wykupił i wyremontował, to byłaby świetna miejscówka. W okolicy jest kilka takich ustronnych dolin i w każdej jest jakiś nocleg, fajny niedrogi ośrodek, a tu nie... A ludzi tu coraz więcej. I jak się okazuje, warto tu przyjechać.
Do tej pory jechałem betonowymi płytami, po minięciu Woli Wyżnej te się kończą, ale dalej jest całkiem nieźle, jadę fajnym szutrem. I tak oto wjeżdżam do rezerwatu "Źródliska Jasiółki". Gdzieś tu znajduje się kilka źródeł, z których cieki po kilkuset metrach przebiegu łączą się w całkiem sporą rzeczkę.
Dolina się poszerza:
Tu już znajdowała się kolejna łemkowska wieś - Jasiel.
Niewiele po niej zostało. Ale przyjrzyjmy się, na początek pierwszy z krzyży przydrożnych:
Napisy już słabo widoczne.
Tego typu krzyży jest w okolicy sporo. Kogo było stać, fundował krzyże czy kapliczki, w okolicy było kilka kamieniołomów, mieszkało tu też wielu rzeźbiarzy. Podobnie było w Bieszczadach, np. w dolinie górnego Sanu, tego typu obiekty to często jedyne pozostałości po byłych wsiach.
Dalej, natrafiam na kamienne schody, prowadzące w górę, idę zobaczyć co tam jest
Jak się okazuje, docieram do pozostałości cmentarza. Znajduję tu zaledwie kilka grobów, na początek, radzieckiego żołnierza:
Poza gwiazdą i rokiem śmierci, nie ma żadnych napisów. Być może kiedyś były wyryte na cokole, bo widać tam jakieś wgłębienia, ale czas zatarł wszelkie ślady.
A skąd obecność sowietów w tym rejonie? Wiadomo - II WŚ. Armia Czerwona prowadziła tu akcję, zwaną operacją dukielsko - preszowską. Toczyły się tu ciężkie walki pancerne. Ich pozostałości można jeszcze gdzieniegdzie zobaczyć, m.im. kilka km stąd na terenie Słowacji w okolicach Svidnika na polach znajduje się cmentarzysko czołgów, dział i innego ciężkiego sprzętu. Innym świadectwem po walkach są opustoszałe wsie.
Ale akurat Jasiel opustoszał z innego powodu.
Wróćmy jednak do cmentarza:
Tu nawet zachował się wizerunek krzyża, ale napisy również nieczytelne.
Za cmentarzem znowu rozpościera się dolina Jasiółki, na której znajduję kolejny krzyż.
, a raczej sam cokół, krzyża już nie ma. Tu napisy w lepszym stanie, fundator miał na imię Iwan, nazwisko zaczynało się na Baru..., rok powstania 1901. Na cokole widać ślady po kulach.
Gdzieniegdzie zauważyć można zdziczałe krzewy, gdzieś dalej drzewa owocowe, obok drogi płynie sobie Jasiółka:
Same potyczki z Niemcami wieś przetrwała. Ale wojna nie oznaczała dla mieszkańców końca kłopotów. Pod koniec 1945r. powstała tu strażnica Wojsk Obrony Pogranicza, w której stacjonowało ok. 30 żołnierzy. W marcu 1946. UPA przeprowadza mobilizację, wobec czego do Jasiela zostają wysłane posiłki z Komańczy w liczbie ok. 70 żołnierzy i milicjantów. 20 marca dochodzi do walki, przewaga UPA jest 5-cio krotna. WOP'istom kończy się amunicja i muszą się poddać. Oficerowie i milicjanci rozstrzeliwani są na miejscu, dowódca zostaje rozerwany przez konie, pozostali przechodzą weryfikację. Przez całą noc oficerowie ukraińscy wertowali zdobyte dokumenty. Żołnierzy wyróżniających się w zwalczaniu UPA, źle traktujących miejscową ludność, a także posiadających sowieckie odznaczenia umieszczono na specjalnej liście. Następnego dnia osoby z tej listy poprowadzono w stronę lasu i rozstrzelano. Ok 20 osób zwolniono do domów.
Jeszcze wcześniej przechodził tędy szlak kurierski prowadzący aż na Węgry. Szlakiem tym nie tylko wymieniano informacje, ale również umożliwiano ucieczki osobom, zagrożonym ze strony Niemców, albo tym, którzy chcieli dalej walczyć, wydostać się z kraju i dołączyć do wojsk polskich walczących za granicą. Kurier rekordzista pokonał tę trasę 45 razy. Dochodzę do pomnika im poświęconego:
Poza historią, mamy tu też ładną przyrodę. W okolicy mieszkają bobry, które budują te swoje tamy, w skutek czego powstają niewielkie rozlewiska:
Na końcu opuszczonej wioski, znajduję spory placyk z wykoszoną trawą, jest jakaś wiata, pomnik poświęcony poległym WOP'istom:
, jak się okazuje jest tu pole namiotowe:
Miejsce super, obok mamy Jasiółkę, widoki w okolicy znakomite. Spotykam gościa, który robi tu porządki. Pole póki co puste, ale dzień wcześniej mieliśmy koniec szkoły, czyli początek wakacji, więc wkrótce pojawią się tu turyści.
Póki co, nie spotkałem żadnego.
To już koniec terenów Jasiela. Wracając do losów okolicznej ludności, to w roku 1947 została ona wysiedlona w ramach akcji Wisła. Część na tereny Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (ci pojechali dobrowolnie), a reszta rozrzucona po Polsce (najwięcej na Śląsk), ci ludzie już nie mieli wyboru i zostali przerzuceni do miejsc, które z kolei opuścili wysiedlani po wojnie Niemcy.
W pobliżu pola namiotowego szlaki się rozwidlają, jedna droga szutrowa prowadzi do Moszczańca, ja natomiast chcę dostać się na szlak graniczny, skręcam więc w las za niebieskim szlakiem turystycznym.
Błoto tu niesamowite i zaczyna się ostro pod górę:
Już dwa razy jeździłem po szlaku granicznym, raz w Bieszczadach, raz w Beskidzie Sądeckim i raczej dało się nimi poruszać na rowerze, z małymi wyjątkami. Tym razem jednak zastanawiam się, czy nie zmienić planów. Dzień wcześniej mocno lało, ale nawet gdyby nie lało, byłoby tu błoto. Póki co, jeszcze nie jestem na szlaku granicznym, tylko na krótkim podejściu do niego prowadzącym, ale jeśli to samo będzie tam, mając do pokonania wzdłuż granicy ok. 20km, bez możliwości jazdy na rowerze będzie to trwało za długo. Ślęczę chwilę nad mapą, gdy nagle ktoś nadchodzi. Jak się okazuje, to młody turysta ze słowackiego Kalinova. Mówi, że na granicy jest lepiej, więc ruszam dalej.
Na granicy polsko - słowackiej jest tabliczka, informująca, że coś zostało tu zbudowane za unijny hajs. W sumie nie wiem co... Rozglądam się wokół, poza tą tabliczką są jeszcze dwie inne... To jak? Unia dała pieniądze na dwie tablice i przy okazji wystawiono trzecią, żeby o tym poinformować? Sorry, trochę to głupie :-)
Tak na prawdę, tablica informuje, że projekt zwie się "utworzenie terenu rekreacyjno-sportowego, trasy rowerowej oraz organizacja imprez kulturalno-sportowych". Co? Tras rowerowa? To jakiś żart. Faktycznie jak się okazuje to błoto widoczne powyżej to ścieżka, która dociera do tego miejsca, potem w podobnych warunkach prowadzi dalej do Kalnova i Medzilaborców... Już kiedyś pisałem jak się w Polsce wytycza ścieżki, oto kolejny dowód. Terenów rekreacyjno-sportowych oczywiście tu nie ma. O imprezach nic nie wiadomo. Chyba raczej wszystkie pieniądze poszły na te 3 tablice. Jak się okaże później, szlak graniczny jest w stanie fatalnym, zatem tak właśnie marnuje się pieniądze podatników...
Dobra, najważniejsze, że Słowak miał rację, droga jest lepsza:
Chociaż dosłownie po minucie jazdy jest coś takiego:
Mimo wszystko początek jest dosyć optymistyczny. Szlakiem kieruję się na wschód i zamierzam dotrzeć do przełęczy Łupkowskiej, która rozdziela Beskid Niski od Bieszczadów.
Na pierwszy szczyt po drodze udaje się wjechać, chociaż nie bez problemów. Jestem na Kanasówce:
Mamy tu pierwsze rozwidlenie szlaków, ja udaję się w dalszą drogę szlakiem granicznym. Kilkaset metrów dalej docieram do przełęczy, która polskiej nazwy nie ma, Słowacy zwą ją "Kalinovskie sedlo", od nazwy pobliskiej miejscowości. Właśnie z tej miejscowości szedł napotkany przez mnie wcześniej Słowak.
Skoro przełęcz, to za chwilę znowu będzie pod górę. Docieram do szczytu "Paseky"
Poza samą tabliczką, znajduję tu niewielkie... coś...
Coś jak większa buda dla pas. Długości ma może ze 2m, wysokość jakieś 1.3m. W środku jest jedna prycza. W razie deszczu można przeczekać. Raczej więcej osób niż 3 tam nie wejdzie.
Jest też pomnik:
Napis na tablicy głosi, że w tym miejscu 20. września 1944. pierwsi radzieccy żołnierze przekroczyli granicę czechosłowacką i że pomnik został postawiony w 30-tą rocznicę tego wydarzenia.
Na następnym wzgórzu (Danova 840m n.p.m.) trafiam na wieżę obserwacyjną z czasów II WŚ:
Teraz żałuję, że nie wyszedłem na górę...
Dalej jest coraz ciężej. W górach lubię zjazdy, adrenalina wtedy skacze w górę. Pod górę jeśli nie mogę wjechać, to idę z buta prowadząc rower, to nie problem. Natomiast tu jest inaczej. Po drodze napotykam mnóstwo zawalonych drzew. Drzewa padają wszędzie, czy to w Bieszczadach, czy w Beskidzie Sądeckim, ale są one usuwane, ewentualnie jeśli to teren Parku Narodowego, wycinany jest kawałek zwalonego drzewa, który zasłania szlak. Tu z powalonymi drzewami nie robi się nic.
To jeszcze mało drastyczny przypadek. Tego typu przeszkadzajki powodują, że ciężko znaleźć zjazd, który potrwałby dłużej niż kilkanaście sekund, co chwilę trzeba hamować, schodzić z roweru, ewentualnie zwalniać i szukać objazdu.
No ale dobra, ze sporymi kłopotami mijam kolejne szczyty: Mały Garb (688 m n.p.m.) i Średni Garb (822 m n.p.m.). Tu już praktycznie nie ma mowy o jeździe, szlak jest zaniedbany do tego stopnia, że praktycznie cały czas trzeba iść lasem, od czasu do czasu zbaczając na szlak.
To tutaj:
,to sam środek szlaku! Drzewo padło jakiś czas temu, nikt z tym nic nie zrobił. Nieużywana ścieżka zarosła. Gdzieś z boku ktoś wydeptał kolejną, na którą... niedawno znowu padło drzewo. Żeby to ominąć robię łuk o średnicy z 50m w głąb Słowacji.
Przed przełęczą Radoszycką jest już tragedia. Przez przełęcz prowadzi droga z Radoszyc do Paloty na Słowacji, a dalej do Medzilaborców. Przed samą przełęczą mam jakieś 100 m w dół. Ale jechać się nie da. Tu ścieżka graniczna praktycznie nie istnieje, jest tylko wąski pasek wydeptanej trawy, do tego w gęstych chaszczach. Do przełęczy docieram na piechotę. A za przełęczą jest to samo, tylko pod górę. Miałem jechać do następnej przełęczy, znalazłbym się już na pograniczu Bieszczadów, ale odpuszczam. Trasa, którą sobie przygotowałem prowadziłaby potem w dół przez las, skomplikowaną siecią leśnych dróg, które pewnie wyglądałyby podobnie. Oszczędzę sobie ok. 7 km, których pokonanie w tych warunkach mogłoby zająć godzinę. I tak miałem jechać do Medzialborców, a stąd będzie łatwiej.
Generalnie, ok 15km po szlaku granicznym było ciężkie. Nie mam co narzekać, w sumie to szlak pieszy. Pierwsze 4km dało się jechać, potem było ciężko. Udały się jedynie dwa dłuższe zjazdy. Szlaku granicznego w tych okolicach nie polecam. Nie chodzi tylko o jego stan, ale po drodze nie ma ani jednego punktu widokowego, poza tą wieżą. Poruszamy się gęstym lasem, niczego ładnego po drodze nie ma.
Dobra, z przełęczy Radoszyckiej skręcam na stronę słowacką i tu zaczyna się zjazd po asfalcie.
Widoki super, droga w dół, nawet za Palotą, jadę sobie tak chyba z 5km, albo i lepiej, praktycznie bez pedałowania. Ruch niewielki, mija mnie może z 5 samochodów, jest więc bezpiecznie.
Docieram do miejscowości Vydrań:
Tu chciałem się dostać do sklepu. Był zamknięty, ale na drzwiach był dzwonek. Dzwonię i nic. Godzina 14.50, sobota, sklepy o tej porze pozamykane, o czym przekonałem się dalej w Medzilaborcach. W tym momencie zostaje mi ok. litr picia, miałem na początku 2.5, do celu może 25km, powinno wystarczyć, już nie powinno być tak ciężko.
W centrum stoi pomnik poświęcony partyzantom, w domu kultury odbywa się jakaś impreza, sporo ludzi w ludowych strojach, nieco dalej na prawo znajduje się niewielki stadion, gdzie akurat trwa mecz. Z Medzilaborców pochodzą rodzice słynnego Andy Warhola (tego od zupy Campbell). Sam Andy urodził się już w Stanach, ale jako że był chyba najsłynniejszym przedstawicielem pop-artu, w mieście znajduje się jego pomnik. Nie szukam go jednak. Chciałem na 17-tą wrócić do Lipowca, mam dwie godziny i wiem, że będzie jeszcze pod górę, że jeszcze będę szukał jakiegoś sklepu i wreszcie, że po stronie polskiej jest jeszcze jedna wioska do zwiedzenia.
Zwracam uwagę, że wszystkie miejscowości mają nazwy wypisane po słowacku i w cyrilicy:
Pewnie dlatego, że tu też mieszkali Łemkowie, ale nie trzeba było ich wysiedlać. UPA tu nie walczyła, Słowacy stali po stronie Niemców podobnie jak UPA, więc panował tu po wojnie względny spokój. Swoją drogą, czy ktoś pamięta, że Słowacja podobnie jak Niemcy i ZSRR, napadła na Polskę w 1939r? Tyle, że nie była to w pełni niepodległa Słowacja, tylko marionetkowe państewko "założone" przez Niemców po dokonaniu rozbioru Czechosłowacji.
Teraz jestem już na drodze, która prowadzi do przełęczy Beskid nad Czeremchą, a stamtąd po przekroczeniu granicy do Lipowca. Po drodze, po stronie słowackiej minę 3 miejscowości, po stronie polskiej jedną, również już niezamieszkałą.
Najpierw mijam Borov. Ładnie tu:
Za Borovem trafiam na pomnik poświęcony partyzantom:
Dalej trafiam do Habury. Tu są nawet czynne dwie knajpy.
W jednej z nich zatrzymuję się na piwo, za 1 Euro kupuję rozwodnionego Sarisa :-)
Napój piwopodobny, chyba jedno z gorszych słowackich piw, wiedziałem o tym, jednak tu nie ma wyboru. Ma to może ze 3% (przynajmniej tu). Ale zawsze to coś do picia :-) Ostatnie kilometry miałem tu pod górę, słońce wyszło zza chmur, przede mną jeszcze przełęcz, jeszcze jakieś 150m pod górę, a teraz napojów powinno spokojnie wystarczyć do końca. Druga knajpa, którą minąłem później miała w ofercie Zlaty Bazant, szkoda, że nie trafiłem do niej...
Ciekawe jak będzie wyglądała dalsza droga? Google Maps pokazuje, że istnieje tu tylko ścieżka piesza. Do celu ok. 15km.
Po wyjeździe z Habury, znowu jest ładnie:
Docieram do miejscowości Čertižné.
, zaraz za nią kończy się asfalt, droga przechodzi w szuter. Przed samą przełęczą jest trochę w górę, ale nawierzchnia jest w porządku, więc jedzie się dobrze.
Dojeżdżam do granicy. Na początek rzut okiem na dolinę, którą właśnie pokonałem:
Na przełęczy drogowskazy, tablice, informacyjne, kapliczka:
, a za przełęczą droga prowadzi w dół malowniczą doliną:
Po chwili dojeżdżam do kolejnej opuszczonej wsi - Czeremchy.
Na początek kolejny krzyż ufundowany przez mieszkańca wsi.
Napisy kompletnie zatarte. Widać co prawda wyrytą liczbę "198", ale to musi być nowsza inskrypcja, do tego nie wiadomo co oznacza. Z całą pewnością, krzyż nie powstał w latach 80-tych XX wieku.
Dolina - palce lizać :-)
Po chwili odnajduję tablicę z opisaną historią wsi.
Na miejscu cerkwi pomnik:
, zaś po samej cerkwi został tylko krzyż:
i fragmenty posadzki:
Obok cerkwi znajdował się cmentarz.
Tu trafiam na grób sprzed 9-ciu lat:
Okazało się, że matka tej pani, wyemigrowała do USA. Janet urodziła się już w Stanach, a Czeremchę znała tylko z opowiadań. Zawsze chciała jednak spocząć w rodzimych stronach swojej matki i tak też się stało.
Reszta cmentarza to 3 pozbawione krzyży nagrobki:
Dalej odnajduję kolejny krzyż przy drzewie:
, a potem następny:
Tu zachowały się imiona fundatorów: Wańko i Petro.
Ok, tu już koniec Czeremchy, jest w końcu Lipowiec
Przy okazji dowiaduję się, że do Przylądka Północnego jeszcze 3190km. Dziś nie dotrę, postanawiam zostać na noc w Lipowcu :-)
Również i w Lipowcu znajduję pozostałości cmentarza:
Tu jednak chyba nikt nie zagląda, nie ma ścieżki, nie będę się tam na siłę pchał.
A to już cel mojej dzisiejszej trasy. Znajduję samochód kumpla, więc to musi być tutaj. Zostawiam rower, wsiadam w mojego bolida i jadę do Jaślisk po coś na grilla i piwo. Gdy wracam jest po 17.30. Pani daje mi zapasowy klucz do domku, dzięki czemu mogę się wykąpać. Potem schodzę na dół i czekam na resztę, aż skończą do siebie strzelać :-) Schodzi im dłużej niż się spodziewałem.
Wieczorem grill. Ja wytrzymuję do północy. Reszta dłużej. Mnie czeka następnego dnia kolejna przejażdżka, oni mogą się bawić.
Dzień pierwszy zakończony. Było fajnie. Zmęczyłem się, w końcu 740m przewyższeń to sporo. Ale na dzień następny pozostały jeszcze rezerwy.
- DST 64.56km
- Teren 20.00km
- Czas 04:38
- VAVG 13.93km/h
- VMAX 48.71km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 740m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 19 czerwca 2017
W lasy janowskie - treningowo
Jak to zwykle, gdy chcę sobie pojeździć po lesie, udałem się w znane wszystkim okolice. Akurat miałem dzień wolny od popołudniowej "fuchy". Nie ma co, nic specjalnego.
- DST 64.26km
- Teren 5.00km
- Czas 02:46
- VAVG 23.23km/h
- VMAX 33.95km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 70m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 15 czerwca 2017
Do ujścia Sanu od strony południowej
W czwartek Bożego Ciała umówiłem się z kuzynem Grześkiem na wycieczkę. Plany były różne, ale o ostatecznym celu zdecydowała pogoda. Miało wiać z północnego zachodu, więc zdecydowaliśmy się pojechać w tamtym właśnie kierunku, żeby na zmęczeniu wracać z wiatrem.
No i dzień wcześniej odebrałem z Cykloświata moje koło od Canyona, które oddałem do naprawy w piątek. Canyon powrócił :-)
No to jedziemy do ujścia. Byłem już tam nie tak dawno od strony północnej, czyli od Dąbrówki Pniowskiej. Natomiast od strony południowej, czyli od Wrzaw, próbowałem 2 razy i 2 razy się poddałem, będąc raz 100, drugi raz 200m od celu. Różne tam miałem przygody, ale na końcu przyroda mnie pokonywała. No i jak się okazało, wybierałem złą drogę.
Teraz byłem przygotowany lepiej.
Pojechaliśmy ode mnie Green Velo do Radomyśla, a potem za mostem jechaliśmy wałem, albo drogami tuż przy wale:
Jak się okazało, od czasu mojej ostatniej próby, czyli jakieś 3, czy 4 lata temu sporo się zmieniło. Dobre szutrowe drogi pobudowano albo na samym wale, albo tuż obok.
We Wrzawach dotychczas popełniałem błąd:
Jechałem tak jak wskazuje czerwona strzałka i zawsze trafiałem na takie błoto, które przy tym z Budy Stalowskiej to pikuś. Do tego inne sprawy powodowały, że ostatecznie nie udawało mi się dotrzeć do celu. Tym razem sprawdziłem ścieżkę wzdłuż zielonej strzałki i to okazało się być sukcesem.
Trafiliśmy na rozległe łąki:
Trochę było motania, bo w tym miejscu droga nieco zanikła, widać było tylko ślady po różnych pojazdach, skierowane w różne strony, ale w końcu docieramy na miejsce.
I tu zaskoczenie. Jak się okazało, widoki od strony północnej znacznie lepsze. Tu nie widać prawie nic, wszystko straszliwie zarośnięte chabździami.
Z kolei woda na Sanie tuż przy ujściu była niska, więc dało się zaobserwować piaszczyste wysepki na środku Sanu:
, zwane o ile się nie mylę "Łachami". (chyba się mylę, może jakoś podobnie :-) )..
Samo ujście niewidoczne, zasłonięte chabźzdziowiskiem:
Nie szło tu niestety odpocząć ani minuty, mimo, że byłem dobrze wyposażony w jakieś "Off'y" i takie tam, latające robactwo nic sobie z tego nie robiło, więc uciekliśmy stamtąd jeszcze szybciej, niż się tam pojawiliśmy. Na początku chcieliśmy odpocząć na którejś z łąk, tuż przed ujściem, ale było niewiele lepiej.
Droga powrotna początkowo prowadziła tak samo jak droga w kierunku ujścia:
, dopiero po dotarciu do mostu w Radomyślu, tym razem jedziemy zachodnim brzegiem Sanu przez różne miejscowości do Stalówki, gdzie kupujemy piwo, z którym to z kolei udajemy się do mojej bazy na wale.
Grzesiek pierwszy raz w tym roku na rowerze, ale 70km na pierwszy raz nie poszło mu źle :-)
A piwo po takiej wyciecze smakuje podwójnie dobrze :-)
Co do samego ujścia, to byłem zawiedziony. Dwa razy nie dotarłem tam, bo się wściekłem pod sam koniec i olałem takie atrakcje, a gdy w końcu mi się to udało, to nic nie było widać. Od strony Dąbrówki Pniowskiej, wygląda to o wiele lepiej.
Resztę, czyli to co było najciekawsze w tym miesiącu, postaram się uzupełnić do piątku. Póki co czasu nie mam zbyt wiele...
Pozdro!
No i dzień wcześniej odebrałem z Cykloświata moje koło od Canyona, które oddałem do naprawy w piątek. Canyon powrócił :-)
No to jedziemy do ujścia. Byłem już tam nie tak dawno od strony północnej, czyli od Dąbrówki Pniowskiej. Natomiast od strony południowej, czyli od Wrzaw, próbowałem 2 razy i 2 razy się poddałem, będąc raz 100, drugi raz 200m od celu. Różne tam miałem przygody, ale na końcu przyroda mnie pokonywała. No i jak się okazało, wybierałem złą drogę.
Teraz byłem przygotowany lepiej.
Pojechaliśmy ode mnie Green Velo do Radomyśla, a potem za mostem jechaliśmy wałem, albo drogami tuż przy wale:
Jak się okazało, od czasu mojej ostatniej próby, czyli jakieś 3, czy 4 lata temu sporo się zmieniło. Dobre szutrowe drogi pobudowano albo na samym wale, albo tuż obok.
We Wrzawach dotychczas popełniałem błąd:
Jechałem tak jak wskazuje czerwona strzałka i zawsze trafiałem na takie błoto, które przy tym z Budy Stalowskiej to pikuś. Do tego inne sprawy powodowały, że ostatecznie nie udawało mi się dotrzeć do celu. Tym razem sprawdziłem ścieżkę wzdłuż zielonej strzałki i to okazało się być sukcesem.
Trafiliśmy na rozległe łąki:
Trochę było motania, bo w tym miejscu droga nieco zanikła, widać było tylko ślady po różnych pojazdach, skierowane w różne strony, ale w końcu docieramy na miejsce.
I tu zaskoczenie. Jak się okazało, widoki od strony północnej znacznie lepsze. Tu nie widać prawie nic, wszystko straszliwie zarośnięte chabździami.
Z kolei woda na Sanie tuż przy ujściu była niska, więc dało się zaobserwować piaszczyste wysepki na środku Sanu:
, zwane o ile się nie mylę "Łachami". (chyba się mylę, może jakoś podobnie :-) )..
Samo ujście niewidoczne, zasłonięte chabźzdziowiskiem:
Nie szło tu niestety odpocząć ani minuty, mimo, że byłem dobrze wyposażony w jakieś "Off'y" i takie tam, latające robactwo nic sobie z tego nie robiło, więc uciekliśmy stamtąd jeszcze szybciej, niż się tam pojawiliśmy. Na początku chcieliśmy odpocząć na którejś z łąk, tuż przed ujściem, ale było niewiele lepiej.
Droga powrotna początkowo prowadziła tak samo jak droga w kierunku ujścia:
, dopiero po dotarciu do mostu w Radomyślu, tym razem jedziemy zachodnim brzegiem Sanu przez różne miejscowości do Stalówki, gdzie kupujemy piwo, z którym to z kolei udajemy się do mojej bazy na wale.
Grzesiek pierwszy raz w tym roku na rowerze, ale 70km na pierwszy raz nie poszło mu źle :-)
A piwo po takiej wyciecze smakuje podwójnie dobrze :-)
Co do samego ujścia, to byłem zawiedziony. Dwa razy nie dotarłem tam, bo się wściekłem pod sam koniec i olałem takie atrakcje, a gdy w końcu mi się to udało, to nic nie było widać. Od strony Dąbrówki Pniowskiej, wygląda to o wiele lepiej.
Resztę, czyli to co było najciekawsze w tym miesiącu, postaram się uzupełnić do piątku. Póki co czasu nie mam zbyt wiele...
Pozdro!
- DST 75.23km
- Teren 10.00km
- Czas 03:50
- VAVG 19.63km/h
- VMAX 31.38km/h
- Temperatura 24.0°C
- Podjazdy 20m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 12 czerwca 2017
Wilcza Wola i Cholewiana Góra
Mamy już poniedziałek.
Miał to być dzień odpoczynku po powrocie znad Bałtyku, plan był taki, że w niedzielę ok. 23-ciej miałem być w domu i dlatego miałem klepnięty również urlop na poniedziałek. Wyszło jak wyszło, ale byłem już w pełni sił, więc wybrałem się na wycieczkę w ładne okolice Wilczej Woli. Chciałem dotrzeć na zalew "Maziarnia", a potem przejechać przez Chołowianą Górę.
Prognoza nie była zbyt optymistyczna, po południu zapowiadali burze, więc wyruszyłem po godz. 10-tej. Przejechałem przez Stalówkę, dalej przez Przyszów, oczywiście okrężną drogą, którą poznałem już w zimie, gdyż 3 razy byłem służbowo w tamtejszym tartaku, żeby zamówić drewniane opakowanie do mojego projektu :-)
Potem asfaltówka do Bojanowa, potem miejscowość Spie, w końcu dojeżdżam do Wilczej Woli i tu robię sobie przerwę nad zalewem "Maziarnia".
To już czerwiec, więc nie ma siły, żeby było brzydko. Kiedyś lubiłem tu przyjeżdżać w lecie "nad wodę", bo miejsca było sporo, a ludzie woleli jeździć w inne miejsca, więc nie było spendów. Jeśli odeszło się nieco na lewo od wjazdu, to na środku jeziora, czy zalewu była fajna mielizna, zresztą zdarzało mi się przepływać i na drugi brzeg. Bywam tu co roku przejazdem na rowerze, ale "nad wodą" już w sumie nie byłem nigdzie od kilu lat.
No dobra, dalej moja droga prowadziła przez Stece, gdzie skręcam w lewo i jadę szutrówką przez las, starając się właściwie kierować, tak żeby trafić do Cholewianej Góry.
Dojeżdżam do leśniczówki:
i tu popełniam błąd. Zamiast jechać dalej prosto, skręcam w prawo. Droga niby fajna, równy szuter, ale coś za długo się jedzie. W końcu zaglądam w mapy google i okazuje się, że jestem trochę na południe od drogi do Chołowianej Góry. Na domiar złego, dobry szuter się kończy i pozostają dwie możliwości: albo wrócić się jakieś 5-6km, albo przedzierać przez chabździe. Wybieram to drugie :-)
W najgorszych miejscach zdjęć nie robiłem, bo wszędzie czaiły się różne latające stwory, zresztą... Co to za chabździe? Przyszłość dopiero pokaże mi co to znaczy chabździowisko.
Fakt, pocięły mnie jakieś komary, dostałem też trochę od pokrzyw, ale w końcu ukazała się droga szutrowa do Chołowianej Góry.
Dalej był już asfalt.
A w Chołowianej Górze i w okolicach już zaczyna się robić fajnie. Niewielkie pagórki dodają uroku okolicy. Niestety się chmurzy, a do tego zdjęcia nie oddają tego co widzi się na żywo. Ale zapewniam, że to co widać poniżej to pagórki :-)
Bardzo fajnie. Niestety chmur coraz więcej i trzeba się zbierać nieco szybciej.
Chołowiana Góra położona jest na tych wzgórzach. Ładna, malownicza miejscowość, mijam jeszcze kościół:
, po czym szybko jadę dalej.
Fajnie jest jeszcze w okolicach miejscowości Pogorzałka, tam również mamy fajne wzgórza:
Z Pogorzałki kieruję się w kierunku Jaty, Sójkowej, potem wąskim asfaltem w kierunku Maziarni, dalej skrótem na Hutnik i tu już robię to dosyć szybko. Na samym końcu łapie mnie delikatna mżawka, a po 10-ciu minutach od powrotu do domu już leje. Wieczorem, po wszystkim wyjeżdżam jeszcze w las, na małą 20-km rundkę, ale zapominam telefonu :-)
Oficjalnie prawie 90km, łącznie jakieś 110. Tak chyba najlepiej zaleczyć "kaca" po nadmorskim niepowodzeniu :-)
Dodatkowo, w ten dzień dowiaduję się, że w czerwcu tak nie poszaleję. Dostaję fuchę w firmie, z którą kiedyś już współpracowałem. Do końca miesiąca pozostają tylko weekendy, ale coś za coś :-)
Miał to być dzień odpoczynku po powrocie znad Bałtyku, plan był taki, że w niedzielę ok. 23-ciej miałem być w domu i dlatego miałem klepnięty również urlop na poniedziałek. Wyszło jak wyszło, ale byłem już w pełni sił, więc wybrałem się na wycieczkę w ładne okolice Wilczej Woli. Chciałem dotrzeć na zalew "Maziarnia", a potem przejechać przez Chołowianą Górę.
Prognoza nie była zbyt optymistyczna, po południu zapowiadali burze, więc wyruszyłem po godz. 10-tej. Przejechałem przez Stalówkę, dalej przez Przyszów, oczywiście okrężną drogą, którą poznałem już w zimie, gdyż 3 razy byłem służbowo w tamtejszym tartaku, żeby zamówić drewniane opakowanie do mojego projektu :-)
Potem asfaltówka do Bojanowa, potem miejscowość Spie, w końcu dojeżdżam do Wilczej Woli i tu robię sobie przerwę nad zalewem "Maziarnia".
To już czerwiec, więc nie ma siły, żeby było brzydko. Kiedyś lubiłem tu przyjeżdżać w lecie "nad wodę", bo miejsca było sporo, a ludzie woleli jeździć w inne miejsca, więc nie było spendów. Jeśli odeszło się nieco na lewo od wjazdu, to na środku jeziora, czy zalewu była fajna mielizna, zresztą zdarzało mi się przepływać i na drugi brzeg. Bywam tu co roku przejazdem na rowerze, ale "nad wodą" już w sumie nie byłem nigdzie od kilu lat.
No dobra, dalej moja droga prowadziła przez Stece, gdzie skręcam w lewo i jadę szutrówką przez las, starając się właściwie kierować, tak żeby trafić do Cholewianej Góry.
Dojeżdżam do leśniczówki:
i tu popełniam błąd. Zamiast jechać dalej prosto, skręcam w prawo. Droga niby fajna, równy szuter, ale coś za długo się jedzie. W końcu zaglądam w mapy google i okazuje się, że jestem trochę na południe od drogi do Chołowianej Góry. Na domiar złego, dobry szuter się kończy i pozostają dwie możliwości: albo wrócić się jakieś 5-6km, albo przedzierać przez chabździe. Wybieram to drugie :-)
W najgorszych miejscach zdjęć nie robiłem, bo wszędzie czaiły się różne latające stwory, zresztą... Co to za chabździe? Przyszłość dopiero pokaże mi co to znaczy chabździowisko.
Fakt, pocięły mnie jakieś komary, dostałem też trochę od pokrzyw, ale w końcu ukazała się droga szutrowa do Chołowianej Góry.
Dalej był już asfalt.
A w Chołowianej Górze i w okolicach już zaczyna się robić fajnie. Niewielkie pagórki dodają uroku okolicy. Niestety się chmurzy, a do tego zdjęcia nie oddają tego co widzi się na żywo. Ale zapewniam, że to co widać poniżej to pagórki :-)
Bardzo fajnie. Niestety chmur coraz więcej i trzeba się zbierać nieco szybciej.
Chołowiana Góra położona jest na tych wzgórzach. Ładna, malownicza miejscowość, mijam jeszcze kościół:
, po czym szybko jadę dalej.
Fajnie jest jeszcze w okolicach miejscowości Pogorzałka, tam również mamy fajne wzgórza:
Z Pogorzałki kieruję się w kierunku Jaty, Sójkowej, potem wąskim asfaltem w kierunku Maziarni, dalej skrótem na Hutnik i tu już robię to dosyć szybko. Na samym końcu łapie mnie delikatna mżawka, a po 10-ciu minutach od powrotu do domu już leje. Wieczorem, po wszystkim wyjeżdżam jeszcze w las, na małą 20-km rundkę, ale zapominam telefonu :-)
Oficjalnie prawie 90km, łącznie jakieś 110. Tak chyba najlepiej zaleczyć "kaca" po nadmorskim niepowodzeniu :-)
Dodatkowo, w ten dzień dowiaduję się, że w czerwcu tak nie poszaleję. Dostaję fuchę w firmie, z którą kiedyś już współpracowałem. Do końca miesiąca pozostają tylko weekendy, ale coś za coś :-)
- DST 86.24km
- Teren 10.00km
- Czas 03:56
- VAVG 21.93km/h
- VMAX 34.19km/h
- Temperatura 23.0°C
- Podjazdy 90m
- Sprzęt Kross Evado 6.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 11 czerwca 2017
Chyba można już szaleć...
W niedzielę okazało się, że po sobocie czuję się już całkiem dobrze, pojechałem więc wypić Perełkę na Malińcu. Akurat dzień wcześniej skończyłem brać antybiotyki, więc ciągnęło na browar, a jeszcze bardziej na rower. Trasa bardzo dobrze znana, więc nie będę się szczegółowo rozpisywał. Dodam jedynie, że na miejscu w sklepie w Malińcu jak się okazało trwa jakaś impreza. Stał wóz straży pożarnej z Potoku Wielkiego, właściciel sklepu co chwilę donosił flaszki i smażone rybki, przy samym stawie również było sporo osób, jacyś turyści, jacyś wędkarze, no i ja. Przy samym sklepie nawet nie było gdzie usiąść, więc wypiłem Perełkę na stojąco i wróciłem do domu, po drodze kręcąc nieco kółek żeby dobić do 60km.
W takim wypadku, dłuższą wycieczkę zaplanowałem na poniedziałek.
W takim wypadku, dłuższą wycieczkę zaplanowałem na poniedziałek.
- DST 60.25km
- Teren 5.00km
- Czas 02:41
- VAVG 22.45km/h
- VMAX 36.22km/h
- Temperatura 27.0°C
- Podjazdy 60m
- Sprzęt Kross Evado 6.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 10 czerwca 2017
Sprawdzam, czy mogę jeździć...
Uzupełniam stare wpisy. Póki co będzie nudno, ale z czasem się poprawi.
W sobotę, 10. czerwca po powrocie znad morza jeszcze brałem antybiotyki, ale czułem się już w miarę ok, więc postanowiłem przejechać się kawałek. Plan był taki: w sobotę 30km, w niedzielę jeśli sobota będzie ok - 60km, w poniedziałek - 90km.
Nic specjalnego, krótka jazda po okolicy. Okazało się, że jest ok :-)
W sobotę, 10. czerwca po powrocie znad morza jeszcze brałem antybiotyki, ale czułem się już w miarę ok, więc postanowiłem przejechać się kawałek. Plan był taki: w sobotę 30km, w niedzielę jeśli sobota będzie ok - 60km, w poniedziałek - 90km.
Nic specjalnego, krótka jazda po okolicy. Okazało się, że jest ok :-)
- DST 30.28km
- Teren 3.00km
- Czas 01:26
- VAVG 21.13km/h
- VMAX 31.34km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 20m
- Sprzęt Kross Evado 6.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 4 czerwca 2017
Międzyzdroje - Kołobrzeg - dzień pierwszy (i ostatni) na trasie R-10
Długo wyczekiwana wycieczka rozpoczęła się. W sobotę 3. czerwca kumpel zawiózł mnie i mój majdan do Rzeszowa, skąd o 8.00 miałem pociąg do Międzyzdrojów. Zdecydowałem się na Międzyzdroje, a nie na Świnoujście, ponieważ wiedziałem, że do pokonania będzie ponad 100km, chciałem więc oszczędzić sobie dodatkowych mniej więcej 15km.
Jechałem pociągiem Intericty "Matejko". Muszę przyznać, że pociąg całkiem fajny, rower wisiał sobie bezpiecznie na wieszaku:
Ja siedziałem zaraz za drzwiami, miałem go więc cały czas na oku. Pociąg momentami jechał z prędkością 150km/h, wydawało się, że wszystko jest ok. Co chwilę sprawdzałem prognozę pogody na niedzielę, bo ten dzień miał być kluczowy. Na sobotę zaklepałem sobie nocleg w Międzyzdrojach, natomiast na niedzielę w Kołobrzegu, więc musiałem się tam dostać bez względu na pogodę. Prognozy nie były niestety optymistyczne, miało padać "przelotnie" przez jakieś 3-4 godziny, głównie z rana.
Sama podróż szła dobrze, pociąg nie był spóźniony, myślałem, że dotrę do Międzyzdrojów zgodnie z planem o godz. 20.06, zachód słońca miał być ok. godz. 21.20, będę więc miał czas podejść nad morze, coś zjeść, coś w Międzyzdrojach zobaczyć.
Tuż przed Szczecinem pociąg się zatrzymuje i stoi. 10 minut, 20, 30, za chwilę przychodzi konduktor i mówi, że ktoś wpadł pod pociąg (ludzie mówili, że samobójca, aczkolwiek nie sprawdziłem na 100%) jadący z naprzeciwka i czeka nas 2-godzinny postój. Ostatecznie stoimy jeszcze tylko ok. 40min, jednak ponad godzinne spóźnienie w Międzyzdrojach sprawia, że czasu nie mam za wiele. A pech, który rozpoczął się w tym momencie prześladuje mnie już do końca.
Mimo wszystko w Międzyzdrojach jestem tuż przed zachodem słońca, szybko udaje się znaleźć ośrodek, zameldować, rzucam więc tylko graty do pokoju i idę nad morze.
Jest i morze:
Potem idę dalej w kierunku, z którego widać sporo świateł.
Gdzieś tu znajduje się słynna "aleja gwiazd", ale jest już dosyć ciemno, więc nie szukam jej, wciskam kebab i wracam na ośrodek. A ten pamięta jeszcze zamierzchłe czasy PRL'u, chociaż meble są nowe:
Mimo wszystko cena (30 zł) sprawia, że nie ma co marudzić. Jest dosyć czysto, nie licząc kilku pajęczyn, które likwiduję przed zaśnięciem. Sprawdzam pogodę na następny dzień (dalej zapowiadają przelotne deszcze przez 3-4 godziny) i idę spać.
Rano przedłużam sen do 8-ej. Jestem mniej więcej spakowany, więc długo mi nie zejdzie z zebraniem się do wyjazdu. Na niebie nisko wiszące chmury, ale nie pada. Rzut oka na prognozę pogody - dalej 3-4 godzinne przelotne opady, tyle, że już nie w godzinach porannych, ale teraz już od mniej więcej godziny 10-tej do 14-tej.
Wyjeżdżam przed 9-tą. Skoro ma padać, to w międzyczasie najwyżej zatrzymam się pod jakąś wiatą i częściowo przeczekam deszcz.
Z odnalezieniem trasy R-10 w Międzyzdrojach nie ma większego problemu, mniej więcej w środku miasta odnajduję wśród licznych drogowskazów wskazujących różne szlaki piesze i ten rowerowy. Zbiega się on w tym rejonie z zieloną ścieżką rowerową.
Jakieś 4km od wyjazdu z ośrodka i już jestem przy wjeździe do Wolińskiego Parku Narodowego.
Nawet ładnie tu. I droga dobra. Tyle, że przelotne opady coraz bardziej zaczynają przypominać ulewę. Trasa na początku dobrze oznaczona, zielony wizerunek roweru z podpisem "R-10" na białym tle łatwo rozpoznać na drzewach. Tyle, że taki stan rzeczy obowiązuje niezbyt długo. Po jakimś czasie w parku zaczynają się zakręty i oczywiście oznaczenia brak. W takiej sytuacji logiczne jest, że szlak prowadzi prosto. No cóż, logika bywa zgubna. Jeszcze na początku udaje się nad tym zapanować, a fakt, że po wyjeździe z lasu na asfalt spotykam grupę niemieckich turystów na rowerach świadczy, że jest ok. Dojeżdżam do Warnowa.
Tu mijam grupę ładnych jezior, ale lejący z nieba deszcz zniechęca mnie do zatrzymania się. Szlak prowadzi do Żółwina i tu zanika. Najpierw mam zakręt, na którym są tabliczki informujące już tylko o zielonym szlaku, "R-10" gdzieś jest, ale nie wiadomo gdzie.
Skręcam w lewo, po chwili okazuje się, że droga prowadzi tylko do jakiś domostw leżących nieco pod górkę, a potem się kończy, więc wracam i próbuję drugi skręt. Dojeżdżam do Domysłowa, po czym z powrotem do Warnowa. Staram się jak najmniej korzystać z telefonu, bo jeden już zalałem niecały miesiąc wstecz, mam teraz dwa, z czego jeden nowy i nie chcę go stracić po tygodniu użytkowania. Starszy telefon też kiedyś zalałem, niby działa, ale coś mocniej się grzeje i bateria przy tego typu jeździe, gdzie działa gps, w tle Sportypal, a co jakiś czas włączam go, odpalam mapy google i sprawdzam lokalizację - 6-7 godzin i kaput.
Tym razem jednak trzeba zobaczyć gdzie jestem, bo sprawa jest podejrzana. Jak się okazuje zrobiłem spore kółko. R-10 przebiega gdzieś na południe, dokładnej lokalizacji nie znam. Przewodnika nie mam. Kupiłem nawet jeden jakieś 3 tygodnie wcześniej, ale nie przyszedł. Okazało się, że księgarnia wysyłkowa ze Słupska typu "Amber Gold", naciągnęła już ludzi na kupę kasy, a książek nie wysyłała. Na komendę nawet nie zgłaszam, wyśmialiby mnie, 19 zł, to oczywiście niska szkodliwość społeczna. Muszę sobie zatem radzić na podstawie tego co pamiętam. Oczywiście w necie znalazłbym jakieś dokładniejsze informacje, zasięg z reguły jest, ale jak już wspomniałem, nie chcę go zamoczyć. Decyduję się zatem na ominięcie "R-10" przez najbliższych może... 20-25km. Myślę dojechać do Dziwnowa i tam już włączyć się w R-10.
W międzyczasie trafiam na leśną ścieżkę. Jest ciężko. Pod górkę muszę wrzucać najniższą tarczę z przodu. Wszystko w Krossiku zabrudzone, mokry piach dotarł już do kasety, łańcucha, pomiędzy szczęki i tarcze hamulców, pod błotniki, jedzie się ciężko.
Co jakiś czas jednak muszę się zatrzymać, żeby sprawdzić gdzie jestem i jak dalej jechać. Jedyne miejsce gdzie mogę trochę zastanowić się nad dalszą drogą to przystanek autobusowy w miejscowości Kodrąb. Kieruję się stamtąd na północ w kierunku Kołczewa. Trudno - wbiję się na wojewódzką 102-kę, pomęczę się trochę i podenerwuję kierowców :-(. Innego wyjścia nie było. Tak też robię. Droga do Kołczewa przebiega przez niewielkie wzniesienia, widoki byłyby lux, gdyby nie deszcz. Docieram do 102-ki i po kilku kilometrach w ciągle lejącym deszczu znajduję parking z wiatami itp. Tam zasiadam na chwilę. W sumie jestem suchy. Kurtka jeszcze nie przepuściła wilgoci...
Zaglądam do toreb i to mnie podtrzymuje na duchu. W środku sucho (zresztą sucho było aż do końca), dobry sprzęt (Merida Waterproof Pannier), dobry zakup. Plecak mokry, ale wszystko tam przed wyjazdem wpakowałem w worek na śmiecie i ten daje radę. Tu siedzę przynajmniej 3 kwadranse. Zjadam słodycze kupione poprzedniego dnia, a potem ruszam dalej. Przed Dziwnowem opuszczam w końcu wyspę Wolin. W samym Dziwnowie oczywiście wszelkie ślady R-10 znowu tajemniczo znikają i żeby pokonać tę niewielką miejscowość i dalej jechać ścieżką rowerową muszę zatrzymać się 4 razy i sprawdzać pozycję w google maps. Oczywiście non stop leje i nie ma jakiegokolwiek zadaszenia, pod którym można by to zrobić.
Dokładnie tak samo jest w następnej miejscowości - Łukęcinie. I to samo w Pobierowie. Tu jednak po drodze mijam Pizzerię. Jest chyba koło 13.30, zatrzymuję się więc na placka. O 14-tej ruszam dalej.
Dojeżdżam do Trzęsacza i trafiam na słynne ruiny:
Kościół w stylu gotyckim został tu wybudowany na przełomie XIV i XV wieku. Pierwotnie jego odległość od morza sięgała 2.5km. Na skutek procesów abrazji, morze z biegiem czasu zbliżało się do kościoła. Jeszcze w 1750r. odległość od niebezpieczeństwa wynosiła 58m. Potem próbowano zaradzić erozji, ale nie udało się. W roku 1868 już tylko metr dzielił kościół od katastrofy, mimo tego odbywały się tu nabożeństwa. W końcu ze względów bezpieczeństwa kościół został zamknięty 2. maja 1874r. To co widać na zdjęciu to jego południowa ściana, czyli ta, która stała najbliżej lądu.
Jeszcze rzut oka na morze:
Oczywiście nic nie widać, ciągle leje.
Dalej mijam Rewal, Niechorze i Pogorzelicę. Oczywiście muszę kilka razy zatrzymywać się, żeby sprawdzić gdzie jestem, bo oznaczenie szlaku zniknęło już na dobre.
Za Pogorzelicą zaczyna robić się ciekawie.
Dojeżdżam do takiej bramy:
Po prawej stronie jest jeszcze taka brama:
Ścieżka (był to niebieski szlak rowerowy - znaków R-10 nie widziałem już od jakiegoś czasu) skręca w lewo. Jadę nią przez chwilę, ale wyraźnie zaczyna zawracać, zatem i ja wracam do miejsca pokazanego na powyższych zdjęciach. Znajduję tablicę wskazującą, że mam jechać prosto, drogą znajdującą się za tym szlabanem. Tablica pokazuje ścieżkę prowadzącą do Rogowa, która jest dosyć dziwna - każdy odcinek liczy po 3-4 km i ma inne oznaczenie. Na początek będę jechał o ile dobrze pamiętam szlakiem fioletowym. Fioletowy, czy różowy - nie ma znaczenia, bo nie widać żadnych oznaczeń, dopiero pod koniec gdy po minięciu terenów wojskowych należy skręcić w prawo widzę oznaczenie - oczywiście zielone.
Rower w tym momencie cały w błocie, jedzie się ciężko. Okazuje się, że wykręciła się śrubka od bagażnika z jednej strony, bagażnik opadł na błotnik, błotnik na koło i tak jechałem przez jakiś czas, dlatego było ciężej niż powinno :-) Miałem przed wyjazdem skoczyć do sklepu i nakupić zapasowych śrubek, ale nie chciało mi się, mam za to linkę, podwiązuje to wszystko prowizorycznie i jadę dalej. Wiatr już wieje mocniej z zachodu, jedzie się lżej i kolejne kilometry pokonuję nieco szybciej. Brakującą śrubkę planuję kupić następnego dnia w Kołobrzegu przed wyjazdem. W drugi dzień myślę dojechać do Darłowa, ok. 75km.
Póki co trzeba najpierw dotrzeć do Kołobrzega. Po drodze przy tych wojskowych terenach odnajduję punkt widokowy. W końcu jest niewielka wiata, pod którą można sprawdzić gdzie jestem, wyciągnąć telefon, czy mapę bez obawy zalania.
Samo morze wygląda jak morze.
Pewnie w normalnych warunkach byłbym zachwycony, teraz jednak tylko klnę, a podziwianie widoków podczas ulewy to żadna frajda.
Dojeżdżam do Mrżeżyna i przejeżdżam przez most na rzece Rega.
W tym miejscu ścieżka prowadzi po zwykłym chodniku. Ale to już ostatnie metry tego typu fuszerek. Dalej już do samego Kołobrzegu jedziemy dobrze przygotowaną ścieżką, wytyczoną obok drogi wojewódzkiej, głównie asfaltową, przed samym Kołobrzegiem zrobioną z takiego pomarańczowego żwirku, który pewnie jest fajny, gdy jest suchy, teraz zamienia się w pasmo kałuż. Oczywiście żadnych oznaczeń szlaku R-10 nie ma. Ostatnie widziałem jakieś 30km wcześniej. Ale wiadomo dokąd jadę. Dojeżdżam w końcu do Kołobrzegu. Do tego przestaje lać. W samą porę. Odnajduję motel, w którym mam rezerwację, melduję się, idę się wykąpać i na miasto.
W Kołobrzegu byłem w dzieciństwie 7, czy 8 razy. Huta miała tu swój ośrodek wypoczynkowy, najpierw był to 3-piętrowy budynek, potem pod koniec lat 80-tych postawiono jeszcze drugi 11-to, czy 12-to kondygnacyjny. Ilość miejsc dla wczasowiczów wtedy wzroła kilkukrotnie. Rodzice zabierali mnie tam co roku, bo często chorowałem, a jod i nadmorski klimat dobrze działały na układ oddechowy. Rzeczywiście - chorować przestałem. Pamiętam tylko ostatni mój pobyt w Kołobrzegu, w roku 1990-tym. Pamiętam, bo w ośrodku była fajna duża sala telewizyjna, pogoda była raczej kiepska, więc siedziałem w sali i oglądałem mecze MŚ we Włoszech, kibicując wówczas Kamerunowi. Wkrótce potem HSW sprzedała swój ośrodek i przestaliśmy jeździć do Kołobrzega. Byłem jeszcze nad morzem kilka razy, raz z rodzicami, ze 3 razy na koloniach. Mimo wszystko to właśnie Kołobrzeg był miastem mojego dzieciństwa, dlatego bardzo zależało mi, żeby tu przenocować, połazić co nieco po mieście, przypomnieć sobie miejsca, które po 27-iu latach będą na pewno wyglądać inaczej.
No i dobra, po wykąpaniu się, idę na początek zobaczyć tzw. "skansen morski".
Skansen morski to część kołobrzeskiego Muzeum Oręża Polskiego. W ekspozycji znajdują się 2 wycofane ze służby okręty Marynarki Wojennej - patrolowiec ORP Fala:
i kuter rakietowy ORP Władysławowo:
Skansen czynny do 17.00. Jest po 18.30, więc niestety nie mogę zwiedzić okrętów (jeszcze nie wiem, że będzie mi to dane następnego dnia :-) ).
"Fala" średnio mnie interesuje, to zwykły okręt patrolowy, chociaż mógł spełniać i inne zadania, był uzbrojony w bomby głębinowe (czyli mógł walczyć z okrętami podwodnymi), oraz mógł zabrać do 4 min (czyli uczestniczyć w zakładaniu pól minowych), jednak ilość przenoszonej broni powodowała, że słabo nadawał się do tych zadań.
Historia "Władysławowa" jest znacznie ciekawsza. Może nie konkretnie "Władysławowa", ale okrętów tego typu. Była to pierwsza generacja okrętów rakietowych w polskiej MW (teraz mamy III, za to niezbyt liczną :-) )
Okręty projektu 205, w NATO zwane klasą "OSA", zaprojektowano pod koniec lat 50-tych, od początku lat 60-tych zaczęły wchodzić na wyposażenie marynarek wojennych krajów Układu Warszawskiego i innych krajów, które zaopatrywały się w broń w ZSRR. Te okręty był prawdziwym hitem eksportowym, wyprodukowano ich ponad 400 sztuk, część z nich była wykończana w stoczni w Gdyni (montowano tam jakieś elementy elektroniki). Polska miała 13 os. Wchodziły do służby w latach 1964-1975. "ORP Władysławowo" był właśnie najmłodszą jednostką tego typu. Na początku obecność tych okrętów w PMW była otoczona ścisłą tajemnicą. Okręty cumowały przy osłoniętej redzie portu wojennego w Helu, starano się nie dopuszczać do nich osób postronnych, wyjścia w morze i powroty do portu odbywały się nocami, a okręty zostały wcielone do Dywizjonu Kutrów Torpedowych.
Główną bronią na tych okrętach były pociski przeciwokrętowe P-15 Termit, kierowane radiowo o zasięgu 40km. Ponadto osy miały 2 podwójne armaty kalibru 30mm oraz rakiety przeciwlotnicze krótkiego zasięgu. Głównym zadaniem okrętów miały być ataki rakietowe na okręty przeciwnika, patrole morskie oraz ochrona zgrupowań floty, czy konwojów. Okręty były niewielkie - niecałe 39m długości, wyporność nieco ponad 170 ton, były za to bardzo szybkie - osiągały prędkości ponad 40 węzłów, czyli w okolicach 80km/h.
NATO nie specjalnie przestraszyło się tych okrętów. Do czasu... Podczas wojny Jom Kipur w 1967r., Izreal niepodzielnie panował na lądzie i w powietrzu. Siły arabskie zbierały solidne cięgi. Na morzu Izrael miał kilka nowoczesnych okrętów, m.im. dwa niszczyciele pozyskane z USA, wyposażone w najnowocześniejsze amerykańskie radary i systemy obrony bezpośredniej. Panowało powszechne przekonanie, że nic co jest w posiadaniu państw arabskich nie jest w stanie choćby zagrozić tym okrętom. Dlatego izraelskie niszczyciele chętnie podpływały blisko brzegów, szukając celów dla okrętowej artylerii. Egipt miał na wyposażeniu kilka Os, które przybyły prosto z Polski. Jedna z nich wystrzeliła 4 pociski P-15, 3 z nich trafiły w cel i niszczyciel "Eilat" zatonął wraz z 47 członkami załogi.
To był szok dla Amerykanów. Później nawet odkupili jedną osę od Indonezji, gdy zmienił się tam klimat polityczny i kraj ten przeszedł spod "opieki" ZSRR na stronę amerykańską. Amerykanie rozebrali okręt i pociski na czynniki pierwsze i jeśli wierzyć plotkom, amerykański pocisk przeciwokrętowy AGM-84 Harpoon został zbudowany na bazie radzieckiego Termita (chociaż wydaje się to bardzo naciąganą historią :-) ).
W latach 80-tych technika wojskowa poszła do przodu i Osy zaczęły nieco odstawać od wymagań ówczesnego pola walki. 4 polskie okręty zostały wtedy wycofane ze służby i zastąpione okrętami większymi - projektu 1241 (Tarantul I). Tarantule były nie tylko większe (prawie 500t wyporności), ale i szybsze (do 45 węzłów) i uzbrojone w nowoczesne rakiety P-21 i P-22 o zasięgu 80km. Zakupiono wówczas również niszczyciel rakietowy ORP "Warszawa", uzbrojony tak samo w pociski P-21/P-22, a dodatkowo w znacznie lepsze pociski przeciwlotnicze. Część os pozostała jednak w służbie. W latach 90-tych okręty te były już przestarzałe, zaczęto więc wycofywać kolejne jednostki.
Ostatnie 2 osy wycofano w roku 2006 (m.im. właśnie ORP Władysławowo). Do samego końca okręty te wypływały na patrole, szkoliły kolejne załogi, strzelały z broni pokładowej, czy wystrzeliwały pociski Termit, które służyły za cel dla wojsk przeciwlotniczych.
W tej chwili wszystkie okręty już dawno pocięte są na żyletki, dzięki zaangażowaniu entuzjastów udało się pozyskać ORP Władysławowo, przeholować go do Kołobrzegu i udostępnić do zwiedzania.
Dobra, idę dalej. Kieruję się w kierunku latarni morskiej, a po drodze mijam port:
Tu chyba stoją kutry, dalej jest port dla jachtów, a potem port handlowy.
Do tego ostatniego nie można wejść, ale co nieco widać, m.im. 2 stare budynki niewiadomego przeznaczenia:
Tuż przed latarnią, w porcie dostrzegam jeszcze jeden okręt:
Jak się okazuje jest to stary kuter torpedowy polskiej produkcji. MW miała ich swego czasu na stanie 9szt, wszystkie zostały wycofane ze służby ok roku 2000 i pocięte na żyletki, poza tym jednym. Ktoś go odkupił, rozbroił i teraz organizuje krótkie rejsy. Korciło mnie, żeby się tym przepłynąć, ale nie czułem się za dobrze, o czym później :-)
W końcu jest latarnia:
Obecna kołobrzeska latarnia powstała w roku 1947. Oczywiście wcześniej Kołobrzeg również posiadał latarnię morską, ale burzliwe wojenne losy nie pozwoliły jej przetrwać wojny. Ta została wzniesiona na gruzach jakiegoś fortu, w latach 80-tych przeszła modernizację i trzeba przyznać, że prezentuje się znakomicie. Nie powiem - obserwując ją wspomnienia powracają :-)
To też pamiętam - falochrony osłaniające wyjście z portu:
Tu napotykam jeszcze na coś takiego:
Krzysiek Kolumb niby odkrywając Amerykę wyruszył tam z trzema okrętami: "Nina", "Pinta" i "Santa Maria". Mam wątpliwości, czy takie coś jest w stanie przepłynąć Atlantyk, ale napis na burcie nie pozostawia wątpliwości :-)
Po minięciu latarni rozpościera się widok na morze i kołobrzeskie molo:
Spaceruję sobie jeszcze chwilę promenadą, mijam pomnik zaślubin z morzem:
, docieram do mola:
, a potem skręcam w poszukiwaniu jakiejś knajpy gdzie można by wypić piwo i zjeść rybę. Co rzuca się w oczy to ilość żuli, na nadmorskiej uliczce z knajpami jest ich sporo :-)
Knajpę znajduję szybko. Zamawiam rybę i browar i... zaczyna się robić niedobrze. Coś mnie na kaszel bierze, a każde kaszlnięcie to spory ból w okolicach oskrzeli. Próbuję kaszleć co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy się nie mylę, niestety nie.
Po 21-ej wracam do motelu, czuję się coraz gorzej. Po dotarciu do Kołobrzegu, co prawda przestało padać, ale zaczęło wiać. Niby jestem ciepło ubrany, ale już chyba wcześniejsza droga zrobiła swoje.
W motelu dochodzi do mnie, że planowany na następny dzień etap do Darłowa nie dojedzie do skutku. Próbuję jeszcze wyleczyć się medycyną naturalną, kupuję ćwiartkę cytrynówki, nie powiem, w pewnym niewielkim stopniu pomogła, ale tylko w niewielkim.
W nocy pocę się jakbym miał grypę, kaszel straszny. Rano nie mogę mówić. To już koniec. Przedłużam nocleg o jedną dobę i idę do lekarza. Ten jest pod wrażeniem: "świetnie się pan załatwił". Diagnoza - na szczęście oskrzela ok, ale gardło, krtań i tchawica - mocne zapalenie. Dostaję antybiotyki i inne leki. Po powrocie do motelu (koło 10.30) mam też już temperaturę. Zmięty idę się kimnąć, po 14-tej budzi mnie telefon, więc wstaję z wyra i postanawiam ruszyć na miasto.
Oczywiście pogoda lux, temperatura +27C, a ja ubrany w dwa t-shirty i ciepła bluzę, cały czas marznę:-)
Zmuszam się jednak do spaceru, całą noc i pół dnia przespałem, chętnie spałbym dalej, ale trzeba się przejść, pomyśleć co dalej i podjąć jakieś decyzje. Wtedy jeszcze nie wiem jakie one będą, więc postanawiam zacząć od skansenu morskiego i zwiedzić sobie "ORP Władysławowo", który to dzień wcześniej widziałem tylko zza płotu, a historię tych okrętów opisałem powyżej.
Z kolei poniżej filmik z obchodu po okręcie:
https://www.youtube.com/watch?v=Lb8ecnNPQ-s
(w wolnym czasie dodam napisy co aktualnie widać na filmie)
To czego w filmie nie widać:
- kuchnia okrętowa (kambuz):
Załogę okrętu stanowiło 30 osób, taka kuchnia musiała im wystarczyć. Okręt był przystosowany do akcji na płytkich morzach jak Bałtyk i raczej na szybkie akcji przybrzeżne. Autonomiczność okrętu wynosiła 5 dni, może i paliwa starczyłoby na dłuższe pobyty w morzu, ale zapas żywności dla 30 marynarzy wystarczał na 5 dni.
A tu okrętowa kantyna:
Tu mogło zmieścić się może z 6-8 osób, raczej nie więcej.
Na terenie skansenu morskiego poza dwoma okrętami znajdują się elementy wyposażenia innych okrętów, głównie niszczyciela ORP Burza.
Po skansenie ruszam na plażę.
Jak na złość - robi się jeszcze cieplej.
Ludzie się opalają, a mną trzęsie, pomimo tego, że ubrałem 2 t-shirt'y i grubą bluzę.
Idąc plażą od portu, dochodzę do mola, a przy nim znajduje się hotel Bałtyk. Z tego co pamiętam, dawno, dawno temu był to hotel luksusowy.
Ale czasy się zmieniły. Od tego czasu powstało mnóstwo nowych ośrodków, o różnym standardzie, również i luksusowych.
Postanowiłem obejrzeć jeszcze dwa obiekty, które pamiętam - ośrodek wypoczynkowy HSW oraz amfiteatr.
Ośrodek "San" to teraz sanatorium "San"
Również drugi blok, 3-piętrowy, został odnowiony w tym samym stylu. Widzę go tylko z daleka, nie wiem, czy da się tędy przejść, czy trzeba iść na około, zatem odpuszczam.
Kiedyś Kołobrzeg wydawał mi się dużym miastem, miałem wrażenie, że wszędzie jest daleko. Tymczasem za parę minut jestem już przy amfiteatrze. Kiedyś byłem tam z rodzicami na jakimś kabarecie, nie wiem, czy przypadkiem nie był to występ Pietrzaka i kabaretu "pod Egidą", to wszystko musiało mieć miejsce pod koniec lat 80-tych, niewiele z tego pamiętam i oczywiście niewiele rozumiałem :-) Kołobrzeski amfiteatr był znany w całej Polsce - to tu odbywał się coroczny festiwal piosenki żołnierskiej.
Amfiteatr jest zamknięty, jakiś starszy pan turysta próbuje negocjować ze strażnikiem, ale bezskutecznie. Przez płot widać tylko fragment budowli...
Ale z tego co widzę na stronie internetowej, amfiteatr przeszedł gruntowny remont, mieści obecnie 4.5 tysiąca widzów i corocznie odbywa się w nim 35-40 imprez. Całkiem nieźle...
Obok jest wyjście na plażę. A zaraz za wejściem knajpa "Kamienny Szaniec" zbudowana na pozostałościach rzeczywistej budowli obronnej z pierwszej połowy XIX w. Całe miasto było wtedy mocno ufortyfikowane.
Krótko tu odpoczywam i ruszam w kierunku motelu.
Motel, w którym się zameldowałem znajduje się niedaleko rynku kołobrzeskiego, dlatego wracając przechodzę obok ratusza:
Ratusz również pochodzi z pierwszej połowy XIX w. Zbudowano go jednak na znacznie starszych piwnicach.
Nieopodal znajduje się również bazylika mariacka.
Jej początki sięgają XIV w. Obecny kształt obrała jednak dopiero w XVI w po licznych przebudowach. Chociaż raczej nie obecny, bo obecny kształt to końcówka lat 50-tych XX w. Podczas walk o miasto radziecka artyleria oczywiście trafiła w budynek i została po nim tylko kupa gruzu. Możliwe, że stało się to przypadkiem, walki o Kołobrzeg były bardzo zacięte, i znaczna część miasta została wówczas zrównana z ziemią.
Stąd trafiam do motelu i zaczynam analizować swoją sytuację. Wiem tyle, że wyprawa się skończyła. Mamy poniedziałek, czuję się fatalnie, po dzisiejszym spacerze dodatkowo wszystko mnie boli, (nie jest to ból mięśni po wysiłku, tylko ból spowodowany chorobą) jutro pewnie będzie podobnie. Na rowerze może będę mógł jeździć pod koniec tygodnia. Mam również zapłacone za noclegi w piątek w Helu i w sobotę w Gdańsku, do tego kupiony bilet na Pendolino z Gdańska do Rzeszowa na niedzielę. Może zostać nad morzem? Tylko gdzie? Kołobrzeg obszedłem w kilka godzin, jeszcze na jeden dzień znajdę tu coś do roboty, ale na dłużej? Sprawdzam pociągi na Hel i do Trójmiasta, okazuje się, że potrzebne byłyby minimum 2 przesiadki i kilka godzin jazdy. Tłuc się z całym tym majdanem, rowerem, torbami nie ma sensu. Postanawiam przedłużyć pobyt w Kołobrzegu o jeszcze jeden dzień i wracać do domu. Pociąg z Kołobrzegu do Rzeszowa jak się okazuje jest - Intercity "Malczewski". Muszę tylko następnego dnia wymyć gdzieś rower i kupić bilety. Pewnie połażę sobie jeszcze gdzieś i w środę wracam do domu.
We wtorek rano jest znacznie lepiej. Po solidnym wypoceniu się, już przynajmniej nie trzęsę się z zimna. Co prawda czuję, że mam podwyższoną temperaturę, ale już nie tak jak poprzedniego dnia. Kłucie w klacie trochę ustępuje, zaczyna się za to mega-katar.
Wyruszam więc na kolejny spacer po mieście.
Na początek Muzeum Oręża Polskiego. Mam do niego jakiś kilometr. Muzeum powstało w roku 1963. Pamiętam, że byłem tu jako dziecko z rodzicami, pewnie nawet nie raz, ale z ekspozycji kojarzę tylko jedną rzecz - karabin, zgubiony gdzieś w lesie przez jakiegoś partyzanta, który potem został obrośnięty przez drzewo.
W muzeum można robić zdjęcia, ale bez flesza, nie wychodzą one jednak za specjalnie w przyciemnionych pomieszczeniach, zwłaszcza, że eksponaty są za szybami.
Muzeum jak się okazuje nie jest zbyt wielkie. Obchodzę je w niecałą godzinę, raczej dokładnie oglądając wszystkie eksponaty, czytając wszystkie informacje na tablicach itd.
Prezentowane jest tu uzbrojenie od najdawniejszych czasów, przez broń średniowieczną, potem już pierwsze sztuki broni palnej, mundury, zbroje, aż do czasów współczesnych. Mała salka poświęcona jest ofiarom wypadku Casy z 2008r. Na końcu odnajduję karabin, o którym wspomniałem wcześniej:
Potem jest większa sala, w której zgromadzono trochę pojazdów i samolot z lat 20-tych XIX w. Niestety nie zapamiętałem nazwy, wolę współczesne maszyny :-)
Na koniec ekspozycja zewnętrzna, na początek wyrzutnia rakiet Scud:
, czyli radzieckie taktyczne pociski balistyczne R-17. Początek lat 60-tych. Pociski te stały się słynne podczas pierwszej wojny w zatoce. Irak miał duży ich zapas i ostrzeliwał nimi terytorium Izraela, podczas amerykańskiej inwazji. Amerykanie zainstalowali w Izraelu system Patriot, który zestrzelił większość tych pocisków, nie mniej jednak kilka, czy kilkanaście zdołało się przedrzeć i wyrządzić pewne straty. U nas ta broń już dawno została wycofana z użytku.
Dalej stoi kilka dział, chałbic, transporterów opancerzonych i 3 samoloty. Na początek polska Iskra, czyli TS-11.
Tu pierwsze co nasuwa mi się na myśl, to wielkość tego samolotu - jest malutki.
Zwłaszcza jeśli porównać go do Ił'a-28.
To stary bombowiec, w polskim lotnictwie używany w latach 1955-1977.
Obok stał jeszcze Su-22:
To z kolei maszyna, która służy od lat 80-tych. Dziś jeszcze kilkanaście sztuk jest używanych przez polskie lotnictwo, sztucznie wydłuża się im okres służby, bo nie ma ich czym zastąpić. W pewnych okolicznościach miałby on jeszcze jakąś wartość w razie wojny, ale nie da się ukryć, że są to już samoloty przestarzałe.
W muzeum znajdują się jeszcze działa przeciwlotnicze, różne pojazdy od samochodów terenowych po amfiblie, nawet trochę tego jest, jak ktoś się interesuje techniką wojskową, warto tu zajrzeć będąc w Kołobrzegu.
Później znów idę na plażę. We wtorek już tak ciepło nie jest, jakieś +23C, na niebie trochę chmur, ale w porównaniu do nieszczęsnej niedzieli to bajka.
Po drodze znajduję coś takiego:
Zwie się to "zabytkowym bindażem" i jak głosi tablica, powstało w połowie XIX w.
Zresztą parków w Kołobrzegu jest kilka i są dosyć ładne.
Wracając do motelu, robię jeszcze fotkę pomnika upamiętniającego zjazd gnieźnieński z 1000r.
No cóż, nie wiedziałem, że poza Bolesławem Chrobrym i Ottonem uczestniczyli w nim również Jan Paweł II i Benedykt XVI, ale skoro tak jest na pomniku, to coś musiało być na rzeczy.
Dobra, jest popołudnie, jutro pociąg o 5.56 rano, trzeba jeszcze zrobić dwie rzeczy: kupić bilet i umyć rower. Rower po niedzieli oczywiście cały w błocie, więc lepiej go przemyć, niż później mieć kłopoty z konduktorami.
Miałem w tym celu odszukać jakąś stację benzynową z myjnią ręczną, ale właścicielka motelu proponuje użyć szlaufa, bardzo dziękuję, oszczędza mi to czasu na szukanie stacji.
Pod wieczór ruszam jeszcze na dworzec PKP, potem jeszcze raz na plażę.
Wieczorem wracam, idę kimać, a rano wbijam na pociąg. W środę rano pada deszcz, akurat gdy idę na dworzec, ale potem deszcz ustaje. Jak się okazuje środa byłaby również całkiem niezłym dniem do jazdy. W pociągu jest nieco gorzej, bo nie można wyłączyć klimatyzacji (dziwne tłumaczenie konduktora), więc znowu solidnie się ubieram i dopiero koło południa, gdy na zewnątrz robi się ok. +25C, jedzie się dobrze.
Podsumowując:
- popełniłem kilka błędów:
- niepotrzebnie pchałem się na siłę do tego Kołobrzegu pierwszego dnia pomimo fatalnej pogody. Trzeba było przeczekać w Międzyzdrojach. Chciałem zwiedzić Kołobrzeg, ale należało sobie odpuścić, wtedy wyprawa by się powiodła.
- trzeba było jednak przejechać się do sklepu przed wyjazdem i kupić trochę dodatkowych śrub do elementów, które mogą się odkręcić. W sumie w Kołobrzegu bez problemu dostałbym taką, którą zgubiłem, ale straciłbym pewnie z godzinę na poszukiwaniach
- to że torby mają pojemność 60l, nie oznacza, że trzeba brać aż tyle rzeczy. Na początku myślałem wziąć ze 3-4 koszulki, majtki i pary skarpet, ale gdy okazało się, że wejdzie więcej, wziąłem chyba 8 kompletów. Torby postawiłem na wagę i pokazało 10.5kg, ale waga chyba dopiero przy większych ciężarach działa prawidłowo. Rower z dodatkami ważył ok. 16kg, a niosąc go po schodach na dworcu w jednaj ręce i trzymając torby w drugiej, torby były wyraźnie cięższe. Kiedyś ten sam błąd popełniłem udając się na wyprawę górską na Ukrainę. Mój plecak ważył ze 30kg, daliśmy wtedy radę, ale niepotrzebnie się męcząc. Tym razem też dałbym radę, tylko znów pomęczyłbym się niepotrzebnie. Większość ubrań, które zabrałem była z materiałów szybkoschnących, lepiej byłoby wyprać je w hotelu, niż niepotrzebnie się dociążać.
- jeśli chodzi o ścieżkę R-10, to jak sporo innych ścieżek w Polsce została wytyczona na tzw. "odpierdol". Nie twierdzę, że jest tak wszędzie, ale na pewno na Wolinie. Oznaczona jest fatalnie. Często przebiega po drodze o dużym natężeniu ruchu, czasem po zwykłym wąskim chodniku, było też kilkanaście kilometrów po kocich łbach koło poligonu w Pogorzelicy, już sam nie wiem co było gorsze? Dalej jest też słynny odcinek po Słowińskim Parku Narodowym, całkowicie nieprzejezdny, ale to sprawdzę za rok. Wiadomo, gdyby pogoda była dobra, mógłbym co jakiś czas zjeżdżać sobie na plażę, podziwiać widoki i takie tam, wtedy pewnie inaczej bym to odbierał, ale fakt jest taki, że trasa w jakiejś części jest po prostu źle przygotowana. Generalnie: zacząłem nabierać szacunku do Green Velo.
- mimo wszystko byłem nad morzem, zwiedziłem sobie Kołobrzeg, więc nie traktuję tego wypadu jako jakiejś totalnej klapy. Co prawda to zwiedzanie było trochę na siłę, byłem chory, nie cieszyłem się z tego wtedy, dopiero teraz patrzę na to inaczej z perspektywy czasu. Nabrałem również doświadczenia, następnym razem będę przygotowany lepiej i dokończę dzieło :-)
- Krossik musi iść do serwisu. Piach, jakieś drobne kamienie, które dostały się wszędzie spowodowały, że okładziny w hamulcach tarczowych, które mają pewnie ze 3mm grubości, starły się do grubości żyletek. Płyn hamulcowy też wyciekł, po naciśnięciu manetki tłoczek dochodzi do tarczy, ale nie wraca. To też spowodowało dodatkowe obciążenie podczas jazdy. Dalej na Kaszubach wzniesienia sięgają 90m n.p.m., więc zjeżdżając z nich miałbym problem, musiałbym polegać tylko na hamulcu przednim. Na szczęście Canyon już działa. Generalnie będę się starał w przyszłym roku przerobić bagażnik tak, żeby dało się go zamontować na Canyonie. To o wiele lepszy rower niż Kross, wiadomo trochę inny typ (MTB vs cross), ale bardziej solidny i lepiej nadający się na tego typu wyprawy, mimo, że Kross wycenił swój sprzęt wyżej.
Za rok ciąg dalszy :-)
A nad morze chyba pojadę jeszcze raz we wrześniu na jakieś 4-5 dni, ale w nieco innej formule. Chyba, że wymyślę wtedy coś innego.
Jechałem pociągiem Intericty "Matejko". Muszę przyznać, że pociąg całkiem fajny, rower wisiał sobie bezpiecznie na wieszaku:
Ja siedziałem zaraz za drzwiami, miałem go więc cały czas na oku. Pociąg momentami jechał z prędkością 150km/h, wydawało się, że wszystko jest ok. Co chwilę sprawdzałem prognozę pogody na niedzielę, bo ten dzień miał być kluczowy. Na sobotę zaklepałem sobie nocleg w Międzyzdrojach, natomiast na niedzielę w Kołobrzegu, więc musiałem się tam dostać bez względu na pogodę. Prognozy nie były niestety optymistyczne, miało padać "przelotnie" przez jakieś 3-4 godziny, głównie z rana.
Sama podróż szła dobrze, pociąg nie był spóźniony, myślałem, że dotrę do Międzyzdrojów zgodnie z planem o godz. 20.06, zachód słońca miał być ok. godz. 21.20, będę więc miał czas podejść nad morze, coś zjeść, coś w Międzyzdrojach zobaczyć.
Tuż przed Szczecinem pociąg się zatrzymuje i stoi. 10 minut, 20, 30, za chwilę przychodzi konduktor i mówi, że ktoś wpadł pod pociąg (ludzie mówili, że samobójca, aczkolwiek nie sprawdziłem na 100%) jadący z naprzeciwka i czeka nas 2-godzinny postój. Ostatecznie stoimy jeszcze tylko ok. 40min, jednak ponad godzinne spóźnienie w Międzyzdrojach sprawia, że czasu nie mam za wiele. A pech, który rozpoczął się w tym momencie prześladuje mnie już do końca.
Mimo wszystko w Międzyzdrojach jestem tuż przed zachodem słońca, szybko udaje się znaleźć ośrodek, zameldować, rzucam więc tylko graty do pokoju i idę nad morze.
Jest i morze:
Potem idę dalej w kierunku, z którego widać sporo świateł.
Gdzieś tu znajduje się słynna "aleja gwiazd", ale jest już dosyć ciemno, więc nie szukam jej, wciskam kebab i wracam na ośrodek. A ten pamięta jeszcze zamierzchłe czasy PRL'u, chociaż meble są nowe:
Mimo wszystko cena (30 zł) sprawia, że nie ma co marudzić. Jest dosyć czysto, nie licząc kilku pajęczyn, które likwiduję przed zaśnięciem. Sprawdzam pogodę na następny dzień (dalej zapowiadają przelotne deszcze przez 3-4 godziny) i idę spać.
Rano przedłużam sen do 8-ej. Jestem mniej więcej spakowany, więc długo mi nie zejdzie z zebraniem się do wyjazdu. Na niebie nisko wiszące chmury, ale nie pada. Rzut oka na prognozę pogody - dalej 3-4 godzinne przelotne opady, tyle, że już nie w godzinach porannych, ale teraz już od mniej więcej godziny 10-tej do 14-tej.
Wyjeżdżam przed 9-tą. Skoro ma padać, to w międzyczasie najwyżej zatrzymam się pod jakąś wiatą i częściowo przeczekam deszcz.
Z odnalezieniem trasy R-10 w Międzyzdrojach nie ma większego problemu, mniej więcej w środku miasta odnajduję wśród licznych drogowskazów wskazujących różne szlaki piesze i ten rowerowy. Zbiega się on w tym rejonie z zieloną ścieżką rowerową.
Jakieś 4km od wyjazdu z ośrodka i już jestem przy wjeździe do Wolińskiego Parku Narodowego.
Nawet ładnie tu. I droga dobra. Tyle, że przelotne opady coraz bardziej zaczynają przypominać ulewę. Trasa na początku dobrze oznaczona, zielony wizerunek roweru z podpisem "R-10" na białym tle łatwo rozpoznać na drzewach. Tyle, że taki stan rzeczy obowiązuje niezbyt długo. Po jakimś czasie w parku zaczynają się zakręty i oczywiście oznaczenia brak. W takiej sytuacji logiczne jest, że szlak prowadzi prosto. No cóż, logika bywa zgubna. Jeszcze na początku udaje się nad tym zapanować, a fakt, że po wyjeździe z lasu na asfalt spotykam grupę niemieckich turystów na rowerach świadczy, że jest ok. Dojeżdżam do Warnowa.
Tu mijam grupę ładnych jezior, ale lejący z nieba deszcz zniechęca mnie do zatrzymania się. Szlak prowadzi do Żółwina i tu zanika. Najpierw mam zakręt, na którym są tabliczki informujące już tylko o zielonym szlaku, "R-10" gdzieś jest, ale nie wiadomo gdzie.
Skręcam w lewo, po chwili okazuje się, że droga prowadzi tylko do jakiś domostw leżących nieco pod górkę, a potem się kończy, więc wracam i próbuję drugi skręt. Dojeżdżam do Domysłowa, po czym z powrotem do Warnowa. Staram się jak najmniej korzystać z telefonu, bo jeden już zalałem niecały miesiąc wstecz, mam teraz dwa, z czego jeden nowy i nie chcę go stracić po tygodniu użytkowania. Starszy telefon też kiedyś zalałem, niby działa, ale coś mocniej się grzeje i bateria przy tego typu jeździe, gdzie działa gps, w tle Sportypal, a co jakiś czas włączam go, odpalam mapy google i sprawdzam lokalizację - 6-7 godzin i kaput.
Tym razem jednak trzeba zobaczyć gdzie jestem, bo sprawa jest podejrzana. Jak się okazuje zrobiłem spore kółko. R-10 przebiega gdzieś na południe, dokładnej lokalizacji nie znam. Przewodnika nie mam. Kupiłem nawet jeden jakieś 3 tygodnie wcześniej, ale nie przyszedł. Okazało się, że księgarnia wysyłkowa ze Słupska typu "Amber Gold", naciągnęła już ludzi na kupę kasy, a książek nie wysyłała. Na komendę nawet nie zgłaszam, wyśmialiby mnie, 19 zł, to oczywiście niska szkodliwość społeczna. Muszę sobie zatem radzić na podstawie tego co pamiętam. Oczywiście w necie znalazłbym jakieś dokładniejsze informacje, zasięg z reguły jest, ale jak już wspomniałem, nie chcę go zamoczyć. Decyduję się zatem na ominięcie "R-10" przez najbliższych może... 20-25km. Myślę dojechać do Dziwnowa i tam już włączyć się w R-10.
W międzyczasie trafiam na leśną ścieżkę. Jest ciężko. Pod górkę muszę wrzucać najniższą tarczę z przodu. Wszystko w Krossiku zabrudzone, mokry piach dotarł już do kasety, łańcucha, pomiędzy szczęki i tarcze hamulców, pod błotniki, jedzie się ciężko.
Co jakiś czas jednak muszę się zatrzymać, żeby sprawdzić gdzie jestem i jak dalej jechać. Jedyne miejsce gdzie mogę trochę zastanowić się nad dalszą drogą to przystanek autobusowy w miejscowości Kodrąb. Kieruję się stamtąd na północ w kierunku Kołczewa. Trudno - wbiję się na wojewódzką 102-kę, pomęczę się trochę i podenerwuję kierowców :-(. Innego wyjścia nie było. Tak też robię. Droga do Kołczewa przebiega przez niewielkie wzniesienia, widoki byłyby lux, gdyby nie deszcz. Docieram do 102-ki i po kilku kilometrach w ciągle lejącym deszczu znajduję parking z wiatami itp. Tam zasiadam na chwilę. W sumie jestem suchy. Kurtka jeszcze nie przepuściła wilgoci...
Zaglądam do toreb i to mnie podtrzymuje na duchu. W środku sucho (zresztą sucho było aż do końca), dobry sprzęt (Merida Waterproof Pannier), dobry zakup. Plecak mokry, ale wszystko tam przed wyjazdem wpakowałem w worek na śmiecie i ten daje radę. Tu siedzę przynajmniej 3 kwadranse. Zjadam słodycze kupione poprzedniego dnia, a potem ruszam dalej. Przed Dziwnowem opuszczam w końcu wyspę Wolin. W samym Dziwnowie oczywiście wszelkie ślady R-10 znowu tajemniczo znikają i żeby pokonać tę niewielką miejscowość i dalej jechać ścieżką rowerową muszę zatrzymać się 4 razy i sprawdzać pozycję w google maps. Oczywiście non stop leje i nie ma jakiegokolwiek zadaszenia, pod którym można by to zrobić.
Dokładnie tak samo jest w następnej miejscowości - Łukęcinie. I to samo w Pobierowie. Tu jednak po drodze mijam Pizzerię. Jest chyba koło 13.30, zatrzymuję się więc na placka. O 14-tej ruszam dalej.
Dojeżdżam do Trzęsacza i trafiam na słynne ruiny:
Kościół w stylu gotyckim został tu wybudowany na przełomie XIV i XV wieku. Pierwotnie jego odległość od morza sięgała 2.5km. Na skutek procesów abrazji, morze z biegiem czasu zbliżało się do kościoła. Jeszcze w 1750r. odległość od niebezpieczeństwa wynosiła 58m. Potem próbowano zaradzić erozji, ale nie udało się. W roku 1868 już tylko metr dzielił kościół od katastrofy, mimo tego odbywały się tu nabożeństwa. W końcu ze względów bezpieczeństwa kościół został zamknięty 2. maja 1874r. To co widać na zdjęciu to jego południowa ściana, czyli ta, która stała najbliżej lądu.
Jeszcze rzut oka na morze:
Oczywiście nic nie widać, ciągle leje.
Dalej mijam Rewal, Niechorze i Pogorzelicę. Oczywiście muszę kilka razy zatrzymywać się, żeby sprawdzić gdzie jestem, bo oznaczenie szlaku zniknęło już na dobre.
Za Pogorzelicą zaczyna robić się ciekawie.
Dojeżdżam do takiej bramy:
Po prawej stronie jest jeszcze taka brama:
Ścieżka (był to niebieski szlak rowerowy - znaków R-10 nie widziałem już od jakiegoś czasu) skręca w lewo. Jadę nią przez chwilę, ale wyraźnie zaczyna zawracać, zatem i ja wracam do miejsca pokazanego na powyższych zdjęciach. Znajduję tablicę wskazującą, że mam jechać prosto, drogą znajdującą się za tym szlabanem. Tablica pokazuje ścieżkę prowadzącą do Rogowa, która jest dosyć dziwna - każdy odcinek liczy po 3-4 km i ma inne oznaczenie. Na początek będę jechał o ile dobrze pamiętam szlakiem fioletowym. Fioletowy, czy różowy - nie ma znaczenia, bo nie widać żadnych oznaczeń, dopiero pod koniec gdy po minięciu terenów wojskowych należy skręcić w prawo widzę oznaczenie - oczywiście zielone.
Rower w tym momencie cały w błocie, jedzie się ciężko. Okazuje się, że wykręciła się śrubka od bagażnika z jednej strony, bagażnik opadł na błotnik, błotnik na koło i tak jechałem przez jakiś czas, dlatego było ciężej niż powinno :-) Miałem przed wyjazdem skoczyć do sklepu i nakupić zapasowych śrubek, ale nie chciało mi się, mam za to linkę, podwiązuje to wszystko prowizorycznie i jadę dalej. Wiatr już wieje mocniej z zachodu, jedzie się lżej i kolejne kilometry pokonuję nieco szybciej. Brakującą śrubkę planuję kupić następnego dnia w Kołobrzegu przed wyjazdem. W drugi dzień myślę dojechać do Darłowa, ok. 75km.
Póki co trzeba najpierw dotrzeć do Kołobrzega. Po drodze przy tych wojskowych terenach odnajduję punkt widokowy. W końcu jest niewielka wiata, pod którą można sprawdzić gdzie jestem, wyciągnąć telefon, czy mapę bez obawy zalania.
Samo morze wygląda jak morze.
Pewnie w normalnych warunkach byłbym zachwycony, teraz jednak tylko klnę, a podziwianie widoków podczas ulewy to żadna frajda.
Dojeżdżam do Mrżeżyna i przejeżdżam przez most na rzece Rega.
W tym miejscu ścieżka prowadzi po zwykłym chodniku. Ale to już ostatnie metry tego typu fuszerek. Dalej już do samego Kołobrzegu jedziemy dobrze przygotowaną ścieżką, wytyczoną obok drogi wojewódzkiej, głównie asfaltową, przed samym Kołobrzegiem zrobioną z takiego pomarańczowego żwirku, który pewnie jest fajny, gdy jest suchy, teraz zamienia się w pasmo kałuż. Oczywiście żadnych oznaczeń szlaku R-10 nie ma. Ostatnie widziałem jakieś 30km wcześniej. Ale wiadomo dokąd jadę. Dojeżdżam w końcu do Kołobrzegu. Do tego przestaje lać. W samą porę. Odnajduję motel, w którym mam rezerwację, melduję się, idę się wykąpać i na miasto.
W Kołobrzegu byłem w dzieciństwie 7, czy 8 razy. Huta miała tu swój ośrodek wypoczynkowy, najpierw był to 3-piętrowy budynek, potem pod koniec lat 80-tych postawiono jeszcze drugi 11-to, czy 12-to kondygnacyjny. Ilość miejsc dla wczasowiczów wtedy wzroła kilkukrotnie. Rodzice zabierali mnie tam co roku, bo często chorowałem, a jod i nadmorski klimat dobrze działały na układ oddechowy. Rzeczywiście - chorować przestałem. Pamiętam tylko ostatni mój pobyt w Kołobrzegu, w roku 1990-tym. Pamiętam, bo w ośrodku była fajna duża sala telewizyjna, pogoda była raczej kiepska, więc siedziałem w sali i oglądałem mecze MŚ we Włoszech, kibicując wówczas Kamerunowi. Wkrótce potem HSW sprzedała swój ośrodek i przestaliśmy jeździć do Kołobrzega. Byłem jeszcze nad morzem kilka razy, raz z rodzicami, ze 3 razy na koloniach. Mimo wszystko to właśnie Kołobrzeg był miastem mojego dzieciństwa, dlatego bardzo zależało mi, żeby tu przenocować, połazić co nieco po mieście, przypomnieć sobie miejsca, które po 27-iu latach będą na pewno wyglądać inaczej.
No i dobra, po wykąpaniu się, idę na początek zobaczyć tzw. "skansen morski".
Skansen morski to część kołobrzeskiego Muzeum Oręża Polskiego. W ekspozycji znajdują się 2 wycofane ze służby okręty Marynarki Wojennej - patrolowiec ORP Fala:
i kuter rakietowy ORP Władysławowo:
Skansen czynny do 17.00. Jest po 18.30, więc niestety nie mogę zwiedzić okrętów (jeszcze nie wiem, że będzie mi to dane następnego dnia :-) ).
"Fala" średnio mnie interesuje, to zwykły okręt patrolowy, chociaż mógł spełniać i inne zadania, był uzbrojony w bomby głębinowe (czyli mógł walczyć z okrętami podwodnymi), oraz mógł zabrać do 4 min (czyli uczestniczyć w zakładaniu pól minowych), jednak ilość przenoszonej broni powodowała, że słabo nadawał się do tych zadań.
Historia "Władysławowa" jest znacznie ciekawsza. Może nie konkretnie "Władysławowa", ale okrętów tego typu. Była to pierwsza generacja okrętów rakietowych w polskiej MW (teraz mamy III, za to niezbyt liczną :-) )
Okręty projektu 205, w NATO zwane klasą "OSA", zaprojektowano pod koniec lat 50-tych, od początku lat 60-tych zaczęły wchodzić na wyposażenie marynarek wojennych krajów Układu Warszawskiego i innych krajów, które zaopatrywały się w broń w ZSRR. Te okręty był prawdziwym hitem eksportowym, wyprodukowano ich ponad 400 sztuk, część z nich była wykończana w stoczni w Gdyni (montowano tam jakieś elementy elektroniki). Polska miała 13 os. Wchodziły do służby w latach 1964-1975. "ORP Władysławowo" był właśnie najmłodszą jednostką tego typu. Na początku obecność tych okrętów w PMW była otoczona ścisłą tajemnicą. Okręty cumowały przy osłoniętej redzie portu wojennego w Helu, starano się nie dopuszczać do nich osób postronnych, wyjścia w morze i powroty do portu odbywały się nocami, a okręty zostały wcielone do Dywizjonu Kutrów Torpedowych.
Główną bronią na tych okrętach były pociski przeciwokrętowe P-15 Termit, kierowane radiowo o zasięgu 40km. Ponadto osy miały 2 podwójne armaty kalibru 30mm oraz rakiety przeciwlotnicze krótkiego zasięgu. Głównym zadaniem okrętów miały być ataki rakietowe na okręty przeciwnika, patrole morskie oraz ochrona zgrupowań floty, czy konwojów. Okręty były niewielkie - niecałe 39m długości, wyporność nieco ponad 170 ton, były za to bardzo szybkie - osiągały prędkości ponad 40 węzłów, czyli w okolicach 80km/h.
NATO nie specjalnie przestraszyło się tych okrętów. Do czasu... Podczas wojny Jom Kipur w 1967r., Izreal niepodzielnie panował na lądzie i w powietrzu. Siły arabskie zbierały solidne cięgi. Na morzu Izrael miał kilka nowoczesnych okrętów, m.im. dwa niszczyciele pozyskane z USA, wyposażone w najnowocześniejsze amerykańskie radary i systemy obrony bezpośredniej. Panowało powszechne przekonanie, że nic co jest w posiadaniu państw arabskich nie jest w stanie choćby zagrozić tym okrętom. Dlatego izraelskie niszczyciele chętnie podpływały blisko brzegów, szukając celów dla okrętowej artylerii. Egipt miał na wyposażeniu kilka Os, które przybyły prosto z Polski. Jedna z nich wystrzeliła 4 pociski P-15, 3 z nich trafiły w cel i niszczyciel "Eilat" zatonął wraz z 47 członkami załogi.
To był szok dla Amerykanów. Później nawet odkupili jedną osę od Indonezji, gdy zmienił się tam klimat polityczny i kraj ten przeszedł spod "opieki" ZSRR na stronę amerykańską. Amerykanie rozebrali okręt i pociski na czynniki pierwsze i jeśli wierzyć plotkom, amerykański pocisk przeciwokrętowy AGM-84 Harpoon został zbudowany na bazie radzieckiego Termita (chociaż wydaje się to bardzo naciąganą historią :-) ).
W latach 80-tych technika wojskowa poszła do przodu i Osy zaczęły nieco odstawać od wymagań ówczesnego pola walki. 4 polskie okręty zostały wtedy wycofane ze służby i zastąpione okrętami większymi - projektu 1241 (Tarantul I). Tarantule były nie tylko większe (prawie 500t wyporności), ale i szybsze (do 45 węzłów) i uzbrojone w nowoczesne rakiety P-21 i P-22 o zasięgu 80km. Zakupiono wówczas również niszczyciel rakietowy ORP "Warszawa", uzbrojony tak samo w pociski P-21/P-22, a dodatkowo w znacznie lepsze pociski przeciwlotnicze. Część os pozostała jednak w służbie. W latach 90-tych okręty te były już przestarzałe, zaczęto więc wycofywać kolejne jednostki.
Ostatnie 2 osy wycofano w roku 2006 (m.im. właśnie ORP Władysławowo). Do samego końca okręty te wypływały na patrole, szkoliły kolejne załogi, strzelały z broni pokładowej, czy wystrzeliwały pociski Termit, które służyły za cel dla wojsk przeciwlotniczych.
W tej chwili wszystkie okręty już dawno pocięte są na żyletki, dzięki zaangażowaniu entuzjastów udało się pozyskać ORP Władysławowo, przeholować go do Kołobrzegu i udostępnić do zwiedzania.
Dobra, idę dalej. Kieruję się w kierunku latarni morskiej, a po drodze mijam port:
Tu chyba stoją kutry, dalej jest port dla jachtów, a potem port handlowy.
Do tego ostatniego nie można wejść, ale co nieco widać, m.im. 2 stare budynki niewiadomego przeznaczenia:
Tuż przed latarnią, w porcie dostrzegam jeszcze jeden okręt:
Jak się okazuje jest to stary kuter torpedowy polskiej produkcji. MW miała ich swego czasu na stanie 9szt, wszystkie zostały wycofane ze służby ok roku 2000 i pocięte na żyletki, poza tym jednym. Ktoś go odkupił, rozbroił i teraz organizuje krótkie rejsy. Korciło mnie, żeby się tym przepłynąć, ale nie czułem się za dobrze, o czym później :-)
W końcu jest latarnia:
Obecna kołobrzeska latarnia powstała w roku 1947. Oczywiście wcześniej Kołobrzeg również posiadał latarnię morską, ale burzliwe wojenne losy nie pozwoliły jej przetrwać wojny. Ta została wzniesiona na gruzach jakiegoś fortu, w latach 80-tych przeszła modernizację i trzeba przyznać, że prezentuje się znakomicie. Nie powiem - obserwując ją wspomnienia powracają :-)
To też pamiętam - falochrony osłaniające wyjście z portu:
Tu napotykam jeszcze na coś takiego:
Krzysiek Kolumb niby odkrywając Amerykę wyruszył tam z trzema okrętami: "Nina", "Pinta" i "Santa Maria". Mam wątpliwości, czy takie coś jest w stanie przepłynąć Atlantyk, ale napis na burcie nie pozostawia wątpliwości :-)
Po minięciu latarni rozpościera się widok na morze i kołobrzeskie molo:
Spaceruję sobie jeszcze chwilę promenadą, mijam pomnik zaślubin z morzem:
, docieram do mola:
, a potem skręcam w poszukiwaniu jakiejś knajpy gdzie można by wypić piwo i zjeść rybę. Co rzuca się w oczy to ilość żuli, na nadmorskiej uliczce z knajpami jest ich sporo :-)
Knajpę znajduję szybko. Zamawiam rybę i browar i... zaczyna się robić niedobrze. Coś mnie na kaszel bierze, a każde kaszlnięcie to spory ból w okolicach oskrzeli. Próbuję kaszleć co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy się nie mylę, niestety nie.
Po 21-ej wracam do motelu, czuję się coraz gorzej. Po dotarciu do Kołobrzegu, co prawda przestało padać, ale zaczęło wiać. Niby jestem ciepło ubrany, ale już chyba wcześniejsza droga zrobiła swoje.
W motelu dochodzi do mnie, że planowany na następny dzień etap do Darłowa nie dojedzie do skutku. Próbuję jeszcze wyleczyć się medycyną naturalną, kupuję ćwiartkę cytrynówki, nie powiem, w pewnym niewielkim stopniu pomogła, ale tylko w niewielkim.
W nocy pocę się jakbym miał grypę, kaszel straszny. Rano nie mogę mówić. To już koniec. Przedłużam nocleg o jedną dobę i idę do lekarza. Ten jest pod wrażeniem: "świetnie się pan załatwił". Diagnoza - na szczęście oskrzela ok, ale gardło, krtań i tchawica - mocne zapalenie. Dostaję antybiotyki i inne leki. Po powrocie do motelu (koło 10.30) mam też już temperaturę. Zmięty idę się kimnąć, po 14-tej budzi mnie telefon, więc wstaję z wyra i postanawiam ruszyć na miasto.
Oczywiście pogoda lux, temperatura +27C, a ja ubrany w dwa t-shirty i ciepła bluzę, cały czas marznę:-)
Zmuszam się jednak do spaceru, całą noc i pół dnia przespałem, chętnie spałbym dalej, ale trzeba się przejść, pomyśleć co dalej i podjąć jakieś decyzje. Wtedy jeszcze nie wiem jakie one będą, więc postanawiam zacząć od skansenu morskiego i zwiedzić sobie "ORP Władysławowo", który to dzień wcześniej widziałem tylko zza płotu, a historię tych okrętów opisałem powyżej.
Z kolei poniżej filmik z obchodu po okręcie:
https://www.youtube.com/watch?v=Lb8ecnNPQ-s
(w wolnym czasie dodam napisy co aktualnie widać na filmie)
To czego w filmie nie widać:
- kuchnia okrętowa (kambuz):
Załogę okrętu stanowiło 30 osób, taka kuchnia musiała im wystarczyć. Okręt był przystosowany do akcji na płytkich morzach jak Bałtyk i raczej na szybkie akcji przybrzeżne. Autonomiczność okrętu wynosiła 5 dni, może i paliwa starczyłoby na dłuższe pobyty w morzu, ale zapas żywności dla 30 marynarzy wystarczał na 5 dni.
A tu okrętowa kantyna:
Tu mogło zmieścić się może z 6-8 osób, raczej nie więcej.
Na terenie skansenu morskiego poza dwoma okrętami znajdują się elementy wyposażenia innych okrętów, głównie niszczyciela ORP Burza.
Po skansenie ruszam na plażę.
Jak na złość - robi się jeszcze cieplej.
Ludzie się opalają, a mną trzęsie, pomimo tego, że ubrałem 2 t-shirt'y i grubą bluzę.
Idąc plażą od portu, dochodzę do mola, a przy nim znajduje się hotel Bałtyk. Z tego co pamiętam, dawno, dawno temu był to hotel luksusowy.
Ale czasy się zmieniły. Od tego czasu powstało mnóstwo nowych ośrodków, o różnym standardzie, również i luksusowych.
Postanowiłem obejrzeć jeszcze dwa obiekty, które pamiętam - ośrodek wypoczynkowy HSW oraz amfiteatr.
Ośrodek "San" to teraz sanatorium "San"
Również drugi blok, 3-piętrowy, został odnowiony w tym samym stylu. Widzę go tylko z daleka, nie wiem, czy da się tędy przejść, czy trzeba iść na około, zatem odpuszczam.
Kiedyś Kołobrzeg wydawał mi się dużym miastem, miałem wrażenie, że wszędzie jest daleko. Tymczasem za parę minut jestem już przy amfiteatrze. Kiedyś byłem tam z rodzicami na jakimś kabarecie, nie wiem, czy przypadkiem nie był to występ Pietrzaka i kabaretu "pod Egidą", to wszystko musiało mieć miejsce pod koniec lat 80-tych, niewiele z tego pamiętam i oczywiście niewiele rozumiałem :-) Kołobrzeski amfiteatr był znany w całej Polsce - to tu odbywał się coroczny festiwal piosenki żołnierskiej.
Amfiteatr jest zamknięty, jakiś starszy pan turysta próbuje negocjować ze strażnikiem, ale bezskutecznie. Przez płot widać tylko fragment budowli...
Ale z tego co widzę na stronie internetowej, amfiteatr przeszedł gruntowny remont, mieści obecnie 4.5 tysiąca widzów i corocznie odbywa się w nim 35-40 imprez. Całkiem nieźle...
Obok jest wyjście na plażę. A zaraz za wejściem knajpa "Kamienny Szaniec" zbudowana na pozostałościach rzeczywistej budowli obronnej z pierwszej połowy XIX w. Całe miasto było wtedy mocno ufortyfikowane.
Krótko tu odpoczywam i ruszam w kierunku motelu.
Motel, w którym się zameldowałem znajduje się niedaleko rynku kołobrzeskiego, dlatego wracając przechodzę obok ratusza:
Ratusz również pochodzi z pierwszej połowy XIX w. Zbudowano go jednak na znacznie starszych piwnicach.
Nieopodal znajduje się również bazylika mariacka.
Jej początki sięgają XIV w. Obecny kształt obrała jednak dopiero w XVI w po licznych przebudowach. Chociaż raczej nie obecny, bo obecny kształt to końcówka lat 50-tych XX w. Podczas walk o miasto radziecka artyleria oczywiście trafiła w budynek i została po nim tylko kupa gruzu. Możliwe, że stało się to przypadkiem, walki o Kołobrzeg były bardzo zacięte, i znaczna część miasta została wówczas zrównana z ziemią.
Stąd trafiam do motelu i zaczynam analizować swoją sytuację. Wiem tyle, że wyprawa się skończyła. Mamy poniedziałek, czuję się fatalnie, po dzisiejszym spacerze dodatkowo wszystko mnie boli, (nie jest to ból mięśni po wysiłku, tylko ból spowodowany chorobą) jutro pewnie będzie podobnie. Na rowerze może będę mógł jeździć pod koniec tygodnia. Mam również zapłacone za noclegi w piątek w Helu i w sobotę w Gdańsku, do tego kupiony bilet na Pendolino z Gdańska do Rzeszowa na niedzielę. Może zostać nad morzem? Tylko gdzie? Kołobrzeg obszedłem w kilka godzin, jeszcze na jeden dzień znajdę tu coś do roboty, ale na dłużej? Sprawdzam pociągi na Hel i do Trójmiasta, okazuje się, że potrzebne byłyby minimum 2 przesiadki i kilka godzin jazdy. Tłuc się z całym tym majdanem, rowerem, torbami nie ma sensu. Postanawiam przedłużyć pobyt w Kołobrzegu o jeszcze jeden dzień i wracać do domu. Pociąg z Kołobrzegu do Rzeszowa jak się okazuje jest - Intercity "Malczewski". Muszę tylko następnego dnia wymyć gdzieś rower i kupić bilety. Pewnie połażę sobie jeszcze gdzieś i w środę wracam do domu.
We wtorek rano jest znacznie lepiej. Po solidnym wypoceniu się, już przynajmniej nie trzęsę się z zimna. Co prawda czuję, że mam podwyższoną temperaturę, ale już nie tak jak poprzedniego dnia. Kłucie w klacie trochę ustępuje, zaczyna się za to mega-katar.
Wyruszam więc na kolejny spacer po mieście.
Na początek Muzeum Oręża Polskiego. Mam do niego jakiś kilometr. Muzeum powstało w roku 1963. Pamiętam, że byłem tu jako dziecko z rodzicami, pewnie nawet nie raz, ale z ekspozycji kojarzę tylko jedną rzecz - karabin, zgubiony gdzieś w lesie przez jakiegoś partyzanta, który potem został obrośnięty przez drzewo.
W muzeum można robić zdjęcia, ale bez flesza, nie wychodzą one jednak za specjalnie w przyciemnionych pomieszczeniach, zwłaszcza, że eksponaty są za szybami.
Muzeum jak się okazuje nie jest zbyt wielkie. Obchodzę je w niecałą godzinę, raczej dokładnie oglądając wszystkie eksponaty, czytając wszystkie informacje na tablicach itd.
Prezentowane jest tu uzbrojenie od najdawniejszych czasów, przez broń średniowieczną, potem już pierwsze sztuki broni palnej, mundury, zbroje, aż do czasów współczesnych. Mała salka poświęcona jest ofiarom wypadku Casy z 2008r. Na końcu odnajduję karabin, o którym wspomniałem wcześniej:
Potem jest większa sala, w której zgromadzono trochę pojazdów i samolot z lat 20-tych XIX w. Niestety nie zapamiętałem nazwy, wolę współczesne maszyny :-)
Na koniec ekspozycja zewnętrzna, na początek wyrzutnia rakiet Scud:
, czyli radzieckie taktyczne pociski balistyczne R-17. Początek lat 60-tych. Pociski te stały się słynne podczas pierwszej wojny w zatoce. Irak miał duży ich zapas i ostrzeliwał nimi terytorium Izraela, podczas amerykańskiej inwazji. Amerykanie zainstalowali w Izraelu system Patriot, który zestrzelił większość tych pocisków, nie mniej jednak kilka, czy kilkanaście zdołało się przedrzeć i wyrządzić pewne straty. U nas ta broń już dawno została wycofana z użytku.
Dalej stoi kilka dział, chałbic, transporterów opancerzonych i 3 samoloty. Na początek polska Iskra, czyli TS-11.
Tu pierwsze co nasuwa mi się na myśl, to wielkość tego samolotu - jest malutki.
Zwłaszcza jeśli porównać go do Ił'a-28.
To stary bombowiec, w polskim lotnictwie używany w latach 1955-1977.
Obok stał jeszcze Su-22:
To z kolei maszyna, która służy od lat 80-tych. Dziś jeszcze kilkanaście sztuk jest używanych przez polskie lotnictwo, sztucznie wydłuża się im okres służby, bo nie ma ich czym zastąpić. W pewnych okolicznościach miałby on jeszcze jakąś wartość w razie wojny, ale nie da się ukryć, że są to już samoloty przestarzałe.
W muzeum znajdują się jeszcze działa przeciwlotnicze, różne pojazdy od samochodów terenowych po amfiblie, nawet trochę tego jest, jak ktoś się interesuje techniką wojskową, warto tu zajrzeć będąc w Kołobrzegu.
Później znów idę na plażę. We wtorek już tak ciepło nie jest, jakieś +23C, na niebie trochę chmur, ale w porównaniu do nieszczęsnej niedzieli to bajka.
Po drodze znajduję coś takiego:
Zwie się to "zabytkowym bindażem" i jak głosi tablica, powstało w połowie XIX w.
Zresztą parków w Kołobrzegu jest kilka i są dosyć ładne.
Wracając do motelu, robię jeszcze fotkę pomnika upamiętniającego zjazd gnieźnieński z 1000r.
No cóż, nie wiedziałem, że poza Bolesławem Chrobrym i Ottonem uczestniczyli w nim również Jan Paweł II i Benedykt XVI, ale skoro tak jest na pomniku, to coś musiało być na rzeczy.
Dobra, jest popołudnie, jutro pociąg o 5.56 rano, trzeba jeszcze zrobić dwie rzeczy: kupić bilet i umyć rower. Rower po niedzieli oczywiście cały w błocie, więc lepiej go przemyć, niż później mieć kłopoty z konduktorami.
Miałem w tym celu odszukać jakąś stację benzynową z myjnią ręczną, ale właścicielka motelu proponuje użyć szlaufa, bardzo dziękuję, oszczędza mi to czasu na szukanie stacji.
Pod wieczór ruszam jeszcze na dworzec PKP, potem jeszcze raz na plażę.
Wieczorem wracam, idę kimać, a rano wbijam na pociąg. W środę rano pada deszcz, akurat gdy idę na dworzec, ale potem deszcz ustaje. Jak się okazuje środa byłaby również całkiem niezłym dniem do jazdy. W pociągu jest nieco gorzej, bo nie można wyłączyć klimatyzacji (dziwne tłumaczenie konduktora), więc znowu solidnie się ubieram i dopiero koło południa, gdy na zewnątrz robi się ok. +25C, jedzie się dobrze.
Podsumowując:
- popełniłem kilka błędów:
- niepotrzebnie pchałem się na siłę do tego Kołobrzegu pierwszego dnia pomimo fatalnej pogody. Trzeba było przeczekać w Międzyzdrojach. Chciałem zwiedzić Kołobrzeg, ale należało sobie odpuścić, wtedy wyprawa by się powiodła.
- trzeba było jednak przejechać się do sklepu przed wyjazdem i kupić trochę dodatkowych śrub do elementów, które mogą się odkręcić. W sumie w Kołobrzegu bez problemu dostałbym taką, którą zgubiłem, ale straciłbym pewnie z godzinę na poszukiwaniach
- to że torby mają pojemność 60l, nie oznacza, że trzeba brać aż tyle rzeczy. Na początku myślałem wziąć ze 3-4 koszulki, majtki i pary skarpet, ale gdy okazało się, że wejdzie więcej, wziąłem chyba 8 kompletów. Torby postawiłem na wagę i pokazało 10.5kg, ale waga chyba dopiero przy większych ciężarach działa prawidłowo. Rower z dodatkami ważył ok. 16kg, a niosąc go po schodach na dworcu w jednaj ręce i trzymając torby w drugiej, torby były wyraźnie cięższe. Kiedyś ten sam błąd popełniłem udając się na wyprawę górską na Ukrainę. Mój plecak ważył ze 30kg, daliśmy wtedy radę, ale niepotrzebnie się męcząc. Tym razem też dałbym radę, tylko znów pomęczyłbym się niepotrzebnie. Większość ubrań, które zabrałem była z materiałów szybkoschnących, lepiej byłoby wyprać je w hotelu, niż niepotrzebnie się dociążać.
- jeśli chodzi o ścieżkę R-10, to jak sporo innych ścieżek w Polsce została wytyczona na tzw. "odpierdol". Nie twierdzę, że jest tak wszędzie, ale na pewno na Wolinie. Oznaczona jest fatalnie. Często przebiega po drodze o dużym natężeniu ruchu, czasem po zwykłym wąskim chodniku, było też kilkanaście kilometrów po kocich łbach koło poligonu w Pogorzelicy, już sam nie wiem co było gorsze? Dalej jest też słynny odcinek po Słowińskim Parku Narodowym, całkowicie nieprzejezdny, ale to sprawdzę za rok. Wiadomo, gdyby pogoda była dobra, mógłbym co jakiś czas zjeżdżać sobie na plażę, podziwiać widoki i takie tam, wtedy pewnie inaczej bym to odbierał, ale fakt jest taki, że trasa w jakiejś części jest po prostu źle przygotowana. Generalnie: zacząłem nabierać szacunku do Green Velo.
- mimo wszystko byłem nad morzem, zwiedziłem sobie Kołobrzeg, więc nie traktuję tego wypadu jako jakiejś totalnej klapy. Co prawda to zwiedzanie było trochę na siłę, byłem chory, nie cieszyłem się z tego wtedy, dopiero teraz patrzę na to inaczej z perspektywy czasu. Nabrałem również doświadczenia, następnym razem będę przygotowany lepiej i dokończę dzieło :-)
- Krossik musi iść do serwisu. Piach, jakieś drobne kamienie, które dostały się wszędzie spowodowały, że okładziny w hamulcach tarczowych, które mają pewnie ze 3mm grubości, starły się do grubości żyletek. Płyn hamulcowy też wyciekł, po naciśnięciu manetki tłoczek dochodzi do tarczy, ale nie wraca. To też spowodowało dodatkowe obciążenie podczas jazdy. Dalej na Kaszubach wzniesienia sięgają 90m n.p.m., więc zjeżdżając z nich miałbym problem, musiałbym polegać tylko na hamulcu przednim. Na szczęście Canyon już działa. Generalnie będę się starał w przyszłym roku przerobić bagażnik tak, żeby dało się go zamontować na Canyonie. To o wiele lepszy rower niż Kross, wiadomo trochę inny typ (MTB vs cross), ale bardziej solidny i lepiej nadający się na tego typu wyprawy, mimo, że Kross wycenił swój sprzęt wyżej.
Za rok ciąg dalszy :-)
A nad morze chyba pojadę jeszcze raz we wrześniu na jakieś 4-5 dni, ale w nieco innej formule. Chyba, że wymyślę wtedy coś innego.
- DST 112.10km
- Teren 20.00km
- Czas 07:40
- VAVG 14.62km/h
- VMAX 32.00km/h
- Temperatura 13.0°C
- Podjazdy 120m
- Sprzęt Kross Evado 6.0
- Aktywność Jazda na rowerze