Wpisy archiwalne w miesiącu
Kwiecień, 2017
Dystans całkowity: | 528.51 km (w terenie 32.00 km; 6.05%) |
Czas w ruchu: | 26:07 |
Średnia prędkość: | 20.24 km/h |
Maksymalna prędkość: | 54.45 km/h |
Suma podjazdów: | 690 m |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 75.50 km i 3h 43m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 30 kwietnia 2017
Poligon lipski w deszczu na zakończenie świetnego miesiąca
Zapowiadało się dobrze. Temperatura sięgała +15C, niby niebo było zachmurzone i synoptycy zapowiadali "możliwe niewielkie przelotne opady deszczu", ale do godziny 15-tej spadło po 5 kropel na metr kwadratowy, byłem nastawiony optymistycznie, więc wyruszyłem w kierunku lipskiego poligonu, żeby sprawdzić, czy dalej można tamtędy jeździć.
Z Pysznica Town kieruję się na Ludian, dalej prosto, skręcam na Lipowiec, mijam miejsce, gdzie kiedyś stała leśniczówka pod Kruszyną i udaję się do Lipy. Po drodze oczywiście mokro. Nic dziwnego, przez cały tydzień lało. Dodam, że w czwartek, gdy właśnie lało wymyłem, wypieściłem oba rowery (nie ruszałem jedynie najnowszego znaleziska archeologicznego - Wigry 5).
Wjeżdżam na teren poligonu i kieruję się w kierunku Brzózy. Plan był taki, żeby pokręcić się po nieznanych rejonach poligonu.
W tym miejscu po ok. 22 km jazdy robię krótką przerwę na uzupełnienie płynów. Patrząc na chmury zadaję sobie pytanie: jeb... czy nie jeb...? Coś tam sobie kapie z nieba, ale niewiele, więc póki co jest ok.
Dalej do przejechania jest mniej więcej 1.5km odcinek po piachu. Wziąłem Canyona, więc jechać się da. W marcu trzeba było prowadzić tą samą drogą Krossa.
Po skręcie w lewo kieruję się na Brzózę. Po chwili dojeżdżam do pierwszego miejsca upamiętniającego tą zlikwidowaną po wojnie wieś, która musiała ustąpić miejsca poligonowi.
Byłem tu niedawno, więc jadę do drugiego miejsca:
To wszystko co zostało po wsi. Krzyż i tablica pamiątkowa w jednym miejscu oraz kapliczka + resztki cegieł w drugim. Przypomina to opuszczone po akcji "Wisła" bieszczadzkie wsie.
Stąd już niedaleko do skrzyżowania, gdzie droga w lewo prowadzi do Radomyśla, a w prawo w głąb poligonu. Kieruję się w głąb...
Droga jest fatalna. Najpierw porośnięta trawą, tu jeszcze da się jechać, potem sam piach, tu jest gorzej...
Tego typu przeszkadzajki tylko ułatwiają sprawę:
Jestem już blisko centralnego punktu poligonu, gdzie powinno być skrzyżowanie, na którym chyba chcę skręcić w prawo i kierować się powoli do Ireny.
Dojeżdżam do skrzyżowania. Droga w prawo:
I droga w lewo:
Hmmm. Dobra, to ja jednak pojadę dalej prosto. A tam czeka mnie jeszcze kilka stawów na środku drogi, a następnie piach, po którym jedzie się coraz ciężej. W momencie, w którym okazuje się, że chyba szybciej będzie na piechotę, niż na rowerze, zsiadam i prowadzę rower.
Po chwili las się kończy i wyjeżdżam na terenie pokrytym raczej jakimiś krzewami i innymi chabździami. Przynajmniej można się rozejrzeć. Po prawej stronie wydaje się być najwyższy punkt w okolicy, więc udaję się tam popstrykać parę fotek.
I znajduję tu jakieś coś takiego:
Co to może być - nie wiem...
W tym miejscu widoki mimo wszystko dosyć fajne:
Dalej wcale nie jest łatwiej:
W międzyczasie "niewielkie przelotne opady" coraz bardziej dają się we znaki.
Następny zakręt - tu już powinienem skręcać w prawo, żeby dostać się do Ireny:
Ale droga w prawo wygląda tak:
Zresztą w lewo jest podobnie. Szeroko tu, że wydaje się, że to jakaś leśna A4. Tylko kto tędy przejedzie?
Patrząc na mapy googla widzę, że pewnie wyjadę w Łążku. Co prawda na mapach droga kończy się, ale znając życie, na pewno coś będzie prowadziło dalej prosto.
Ten znak utwierdza mnie w przekonaniu, że będzie dobrze.
Ale idealnie wcale nie jest:
Tego typu atrakcje są dosłownie co 50-100m, więc raczej tędy muszę iść na piechotę. Pada coraz bardziej, ale w tym momencie w butach mam jeszcze sucho.
Ostatni zakręt i mijam oddział kawalerii :-)
Współcześnie, kawalerzyści przesiedli się z koni na helikoptery, ale co to za zabawa?
Słyszę komendę "oddział stop!" Wszyscy grzecznie się zatrzymują, wymieniamy kilka zdań, życzymy sobie wzajemnie udanej jazdy i jadę dalej. Kawalerzyści ubrani w przedwojenne mundury prezentują się świetnie. Mają zabawę. Ja też mam, ale jeszcze tylko przez chwilę :-)
Z map google wynika, że wyjadę w Łążku Chwałowskim. Droga do Łążka oczywiście jest, chociaż na mapach jej nie ma.
Już chyba jestem blisko, skoro jest szlaban i jakieś tablice.
Rzeczywiście, po chwili znajduję się w Łążku Chwałowskim. Tu na chwilę zatrzymuję się przy cmentarzu.
Jak widać i tu Niemcy nie oszczędzili miejscowej ludności podczas wojny. To typowe w tych rejonach. Im więcej jeżdżę po Lasach Janowskich tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że chyba nie ma miejscowości w okolicy, która w mniejszym, czy większym stopniu nie ucierpiałaby na skutek represji i bestialstwa.
Teraz już nie ma żartów, "niewielkie przelotne opady" zamieniają się w prawdziwą ulewę. Jestem już praktycznie cały mokry. Buty zaczynają się poddawać.
Jadę więc coraz szybciej, tym bardziej, że jestem już na asfalcie. Mijam Irenę, docieram do Zaklikowa i kieruję się do domu.
Na stacji benzynowej za Zaklikowem, ktoś mnie woła - patrzę, a to kumpel z pracy! Wraca właśnie od rodziców z Węglina i proponuje podwózkę. Odmawiam, bo jestem cały ubłocony, rower również, a w samochodzie (co prawda dużym), ma żonę i dzieci. Nie chcę mu ubrudzić fury, poza tym i tak już mi wszystko jedno, jestem rozgrzany, więc nie czuję, że jest chłodno, jadę dalej. Potem dogania mnie i ponawia ofertę, ale dziękuję i śmigam dalej. Dzięki Sławek! :-)
Cały czas leje, więc nie zatrzymuję się, po prostu jadę dalej. Za torami za Zaklikowem skręcam w lewo, dojeżdżam sfatygowanym asfaltem do Banii, po drodze wyprzedzam nawet samochód, pani kierowca/kierowczyni (kierownica? :-) ) jechała z prędkością ~10km/h, bojąc się uszkodzenia sprzętu. Canyon przetrwa, więc jestem szybszy :-) Dopiero jakieś 10km od domu przestaje lać i zaczyna kropić. Nie ma to już jednak znaczenia.
Fajna wycieczka zepsuta przez pogodę. Kwiecień 2017 zapamiętam jako jeden z najgorszych miesięcy w ciągu ostatnich lat. Poza kilkoma dniami ciepła na początku miesiąca, cały czas lało, wiało i było zimno. Oby maj, a zwłaszcza czerwiec były lepsze...
Z Pysznica Town kieruję się na Ludian, dalej prosto, skręcam na Lipowiec, mijam miejsce, gdzie kiedyś stała leśniczówka pod Kruszyną i udaję się do Lipy. Po drodze oczywiście mokro. Nic dziwnego, przez cały tydzień lało. Dodam, że w czwartek, gdy właśnie lało wymyłem, wypieściłem oba rowery (nie ruszałem jedynie najnowszego znaleziska archeologicznego - Wigry 5).
Wjeżdżam na teren poligonu i kieruję się w kierunku Brzózy. Plan był taki, żeby pokręcić się po nieznanych rejonach poligonu.
W tym miejscu po ok. 22 km jazdy robię krótką przerwę na uzupełnienie płynów. Patrząc na chmury zadaję sobie pytanie: jeb... czy nie jeb...? Coś tam sobie kapie z nieba, ale niewiele, więc póki co jest ok.
Dalej do przejechania jest mniej więcej 1.5km odcinek po piachu. Wziąłem Canyona, więc jechać się da. W marcu trzeba było prowadzić tą samą drogą Krossa.
Po skręcie w lewo kieruję się na Brzózę. Po chwili dojeżdżam do pierwszego miejsca upamiętniającego tą zlikwidowaną po wojnie wieś, która musiała ustąpić miejsca poligonowi.
Byłem tu niedawno, więc jadę do drugiego miejsca:
To wszystko co zostało po wsi. Krzyż i tablica pamiątkowa w jednym miejscu oraz kapliczka + resztki cegieł w drugim. Przypomina to opuszczone po akcji "Wisła" bieszczadzkie wsie.
Stąd już niedaleko do skrzyżowania, gdzie droga w lewo prowadzi do Radomyśla, a w prawo w głąb poligonu. Kieruję się w głąb...
Droga jest fatalna. Najpierw porośnięta trawą, tu jeszcze da się jechać, potem sam piach, tu jest gorzej...
Tego typu przeszkadzajki tylko ułatwiają sprawę:
Jestem już blisko centralnego punktu poligonu, gdzie powinno być skrzyżowanie, na którym chyba chcę skręcić w prawo i kierować się powoli do Ireny.
Dojeżdżam do skrzyżowania. Droga w prawo:
I droga w lewo:
Hmmm. Dobra, to ja jednak pojadę dalej prosto. A tam czeka mnie jeszcze kilka stawów na środku drogi, a następnie piach, po którym jedzie się coraz ciężej. W momencie, w którym okazuje się, że chyba szybciej będzie na piechotę, niż na rowerze, zsiadam i prowadzę rower.
Po chwili las się kończy i wyjeżdżam na terenie pokrytym raczej jakimiś krzewami i innymi chabździami. Przynajmniej można się rozejrzeć. Po prawej stronie wydaje się być najwyższy punkt w okolicy, więc udaję się tam popstrykać parę fotek.
I znajduję tu jakieś coś takiego:
Co to może być - nie wiem...
W tym miejscu widoki mimo wszystko dosyć fajne:
Dalej wcale nie jest łatwiej:
W międzyczasie "niewielkie przelotne opady" coraz bardziej dają się we znaki.
Następny zakręt - tu już powinienem skręcać w prawo, żeby dostać się do Ireny:
Ale droga w prawo wygląda tak:
Zresztą w lewo jest podobnie. Szeroko tu, że wydaje się, że to jakaś leśna A4. Tylko kto tędy przejedzie?
Patrząc na mapy googla widzę, że pewnie wyjadę w Łążku. Co prawda na mapach droga kończy się, ale znając życie, na pewno coś będzie prowadziło dalej prosto.
Ten znak utwierdza mnie w przekonaniu, że będzie dobrze.
Ale idealnie wcale nie jest:
Tego typu atrakcje są dosłownie co 50-100m, więc raczej tędy muszę iść na piechotę. Pada coraz bardziej, ale w tym momencie w butach mam jeszcze sucho.
Ostatni zakręt i mijam oddział kawalerii :-)
Współcześnie, kawalerzyści przesiedli się z koni na helikoptery, ale co to za zabawa?
Słyszę komendę "oddział stop!" Wszyscy grzecznie się zatrzymują, wymieniamy kilka zdań, życzymy sobie wzajemnie udanej jazdy i jadę dalej. Kawalerzyści ubrani w przedwojenne mundury prezentują się świetnie. Mają zabawę. Ja też mam, ale jeszcze tylko przez chwilę :-)
Z map google wynika, że wyjadę w Łążku Chwałowskim. Droga do Łążka oczywiście jest, chociaż na mapach jej nie ma.
Już chyba jestem blisko, skoro jest szlaban i jakieś tablice.
Rzeczywiście, po chwili znajduję się w Łążku Chwałowskim. Tu na chwilę zatrzymuję się przy cmentarzu.
Jak widać i tu Niemcy nie oszczędzili miejscowej ludności podczas wojny. To typowe w tych rejonach. Im więcej jeżdżę po Lasach Janowskich tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że chyba nie ma miejscowości w okolicy, która w mniejszym, czy większym stopniu nie ucierpiałaby na skutek represji i bestialstwa.
Teraz już nie ma żartów, "niewielkie przelotne opady" zamieniają się w prawdziwą ulewę. Jestem już praktycznie cały mokry. Buty zaczynają się poddawać.
Jadę więc coraz szybciej, tym bardziej, że jestem już na asfalcie. Mijam Irenę, docieram do Zaklikowa i kieruję się do domu.
Na stacji benzynowej za Zaklikowem, ktoś mnie woła - patrzę, a to kumpel z pracy! Wraca właśnie od rodziców z Węglina i proponuje podwózkę. Odmawiam, bo jestem cały ubłocony, rower również, a w samochodzie (co prawda dużym), ma żonę i dzieci. Nie chcę mu ubrudzić fury, poza tym i tak już mi wszystko jedno, jestem rozgrzany, więc nie czuję, że jest chłodno, jadę dalej. Potem dogania mnie i ponawia ofertę, ale dziękuję i śmigam dalej. Dzięki Sławek! :-)
Cały czas leje, więc nie zatrzymuję się, po prostu jadę dalej. Za torami za Zaklikowem skręcam w lewo, dojeżdżam sfatygowanym asfaltem do Banii, po drodze wyprzedzam nawet samochód, pani kierowca/kierowczyni (kierownica? :-) ) jechała z prędkością ~10km/h, bojąc się uszkodzenia sprzętu. Canyon przetrwa, więc jestem szybszy :-) Dopiero jakieś 10km od domu przestaje lać i zaczyna kropić. Nie ma to już jednak znaczenia.
Fajna wycieczka zepsuta przez pogodę. Kwiecień 2017 zapamiętam jako jeden z najgorszych miesięcy w ciągu ostatnich lat. Poza kilkoma dniami ciepła na początku miesiąca, cały czas lało, wiało i było zimno. Oby maj, a zwłaszcza czerwiec były lepsze...
- DST 75.02km
- Teren 15.00km
- Czas 03:54
- VAVG 19.24km/h
- VMAX 54.45km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 70m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 kwietnia 2017
Imielty Ług + trochę błądzenia po Lasach Janowskich
Kwiecień nas nie rozpieszcza jeśli chodzi o pogodę. Dziś może nieco cieplej, ale silny wiatr to już niemal tradycja. Dlatego ruszam po raz kolejny do pobliskich lasów, bo tu wiatr będzie mniej odczuwalny.
Jadę przez Ludian, mijam rezerwat Jastkowice, Kochany i Dębowiec i dojeżdżam do rezerwatu Imielty Ług. Kręciłem się w okolicy podczas poprzednich wycieczek, nie decydując się na wjechanie do samego rezerwatu. Tym razem jednak wjeżdżam do niego i kieruję się do głównego punktu widokowego.
Po drodze mijam kapliczkę, myślałem wcześniej, że poświęcona jest św. Hubertowi, okazuje się jednak, że to kapliczka św. Franciszka z Asyżu.
Stąd już blisko do punktów widokowych. Na początek jadę do głównego.
Stawy w okolicach w większości powstały w XIX w. Ludzi wykopali je jako stawy hodowlane. Większość z nich dalej funkcjonuje w tej roli, ale część została przejęta przez naturę. Nawet dziś spotykam tu sporo ludzi z aparatami i lornetkami. To chyba największe w okolicy skupisko ptaków. Innych zwierząt i rzadkiej roślinności jest tu też sporo.
Po chwili wracam w okolice kapliczki i skręcam na drugi punkt widokowy.
Fajnie zrobiona kładka umożliwia obejrzenie typowego boru bagiennego.
Po chwili wracam na rozdroże i skręcam w kierunku trzeciego punktu widokowego, tym razem na grobli. Grobla została niedawno przebudowana. Dosypano więcej ziemi, poszerzono ją, oczyszczono z części krzaków. Nawierzchnia to piach i trociny :-)
Chwilę tu odpoczywam, obmyślam dalszą trasę, po czym jadę dalej do Gwizdowa.
Po zjeździe z grobli trafiam na kilka przeszkadzajek. To chyba jedyne niezadbane miejsce w rezerwacie.
W Gwizdowie odnajduję drogę prowadzącą w kierunku grupy stawów (m.im. stawy Marszałek, Biały i Żuraw). Byłem tam dawno temu, wjeżdżając z innej strony. Tym razem zobaczymy jak wyglądają owe stawy i drogi do nich prowadzące.
Drogi takie sobie, głównie piach, ale da się przejechać na grubych oponach. Mijam polanę z której widać kilka domów:
Nie wiem, czy to jeszcze Gwizdów, czy może już Krasonie...
Jest już pierwszy staw, ten chyba nie ma nazwy:
Sorry za ciemne zdjęcia, nie wziąłem lepszego telefonu i bez HDR przy takiej pogodzi wychodzi coś jak powyżej.
A to już staw Biały:
A tak wyglądają miejscowe drogi:
I na koniec staw Żuraw:
Za nim skręcam w lewo, będę próbował dostać się do Malińca.
Trafiam na niezłą szutrową drogę i jadę ładnym kawałkiem lasu. Mijam kilka polan:
Kręcąc się po nieznanych okolicach w końcu sprawdzam na google maps gdzie jestem. Okazuje się, że droga prowadzi do Łukawicy, a dalej do Brzezin i drogi asfaltowej z Zaklikowa do Janowa. Trzeba zatem skręcić w lewo.
Znowu trafiam na ścieżkę piaszczystą. Jechać się jednak da. Po kilku kilometrach ląduję w Osówku, skąd skręcam do Malińca. Robię sobie przerwę przy sklepie, po czym wracam do domu. Pod wieczór zaczyna się robić chłodno, w okolicy Malińca są otwarte tereny, gdzie wiatr mocno daje mi się we znaki, więc rezygnuję z dodatkowych kilkunastu kilometrów i jadę najkrótszą możliwą drogą do Pysznica Town.
Jadę przez Ludian, mijam rezerwat Jastkowice, Kochany i Dębowiec i dojeżdżam do rezerwatu Imielty Ług. Kręciłem się w okolicy podczas poprzednich wycieczek, nie decydując się na wjechanie do samego rezerwatu. Tym razem jednak wjeżdżam do niego i kieruję się do głównego punktu widokowego.
Po drodze mijam kapliczkę, myślałem wcześniej, że poświęcona jest św. Hubertowi, okazuje się jednak, że to kapliczka św. Franciszka z Asyżu.
Stąd już blisko do punktów widokowych. Na początek jadę do głównego.
Stawy w okolicach w większości powstały w XIX w. Ludzi wykopali je jako stawy hodowlane. Większość z nich dalej funkcjonuje w tej roli, ale część została przejęta przez naturę. Nawet dziś spotykam tu sporo ludzi z aparatami i lornetkami. To chyba największe w okolicy skupisko ptaków. Innych zwierząt i rzadkiej roślinności jest tu też sporo.
Po chwili wracam w okolice kapliczki i skręcam na drugi punkt widokowy.
Fajnie zrobiona kładka umożliwia obejrzenie typowego boru bagiennego.
Po chwili wracam na rozdroże i skręcam w kierunku trzeciego punktu widokowego, tym razem na grobli. Grobla została niedawno przebudowana. Dosypano więcej ziemi, poszerzono ją, oczyszczono z części krzaków. Nawierzchnia to piach i trociny :-)
Chwilę tu odpoczywam, obmyślam dalszą trasę, po czym jadę dalej do Gwizdowa.
Po zjeździe z grobli trafiam na kilka przeszkadzajek. To chyba jedyne niezadbane miejsce w rezerwacie.
W Gwizdowie odnajduję drogę prowadzącą w kierunku grupy stawów (m.im. stawy Marszałek, Biały i Żuraw). Byłem tam dawno temu, wjeżdżając z innej strony. Tym razem zobaczymy jak wyglądają owe stawy i drogi do nich prowadzące.
Drogi takie sobie, głównie piach, ale da się przejechać na grubych oponach. Mijam polanę z której widać kilka domów:
Nie wiem, czy to jeszcze Gwizdów, czy może już Krasonie...
Jest już pierwszy staw, ten chyba nie ma nazwy:
Sorry za ciemne zdjęcia, nie wziąłem lepszego telefonu i bez HDR przy takiej pogodzi wychodzi coś jak powyżej.
A to już staw Biały:
A tak wyglądają miejscowe drogi:
I na koniec staw Żuraw:
Za nim skręcam w lewo, będę próbował dostać się do Malińca.
Trafiam na niezłą szutrową drogę i jadę ładnym kawałkiem lasu. Mijam kilka polan:
Kręcąc się po nieznanych okolicach w końcu sprawdzam na google maps gdzie jestem. Okazuje się, że droga prowadzi do Łukawicy, a dalej do Brzezin i drogi asfaltowej z Zaklikowa do Janowa. Trzeba zatem skręcić w lewo.
Znowu trafiam na ścieżkę piaszczystą. Jechać się jednak da. Po kilku kilometrach ląduję w Osówku, skąd skręcam do Malińca. Robię sobie przerwę przy sklepie, po czym wracam do domu. Pod wieczór zaczyna się robić chłodno, w okolicy Malińca są otwarte tereny, gdzie wiatr mocno daje mi się we znaki, więc rezygnuję z dodatkowych kilkunastu kilometrów i jadę najkrótszą możliwą drogą do Pysznica Town.
- DST 59.18km
- Teren 5.00km
- Czas 03:00
- VAVG 19.73km/h
- VMAX 27.18km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 50m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 17 kwietnia 2017
Świąteczna przejażdżka
Nie dość, że święta, to jeszcze w niedzielę miałem wesele. W poniedziałek pogoda całkiem niezła, więc pomyślałem o przejażdżce. Celem jest wypocenie całego zła z dnia poprzedniego. Wyjeżdżam w Lasy Janowskie, a dokąd poprowadzi mnie los - to zobaczy się po drodze. Tym razem wjazd do Parku Krajobrazowego wyznaczam sobie w Pysznicy. Założenie jest takie, że będę jechał powoli, żeby przypadkiem nie dostać jakiegoś zawału. Zatem ilekroć czuję jakiś opór przy kręceniu, wrzucam niższy bieg. Prowizorycznie biorę rower z szerokimi oponami.
Za stadniną, skręcam w lewo przy drugiej okazji (pierwsza okazja, to wizyta na wysypisku śmieci, ewentualnie wjazd do trudno-przejezdnych lasów). Zaczyna się niewielkie wzniesienie, ale po chwili jest już płasko. Po drodze kilka polan, o dziwo część istniała już wcześniej przed słynną akcją pewnego ministra.
A część nie:
To miejsce już kiedyś opisywałem. Jeszcze nie tak dawno temu było to jedno z fajniejszych miejsc w tej części lasów. Teraz wygląda jakoś tak nie za bardzo.
Stąd jeszcze niecałe 1.5km do drogi asfaltowej prowadzącej do Studzieńca, gdzie też się udaję.
Po minięciu Studzieńca skręcam w prawo w kierunku Szwedów.
Do Szwedów prowadzi stąd całkiem przyjemna leśna droga. Całkiem przyjemna już teraz, bo jeszcze miesiąc temu było tu sporo błota.
A jakiś kilometr dalej mija się takie skrzyżowanie. Gdyby tu skręcić w prawo, jedzie się jeszcze fajniejszą ścieżką, przynajmniej na początku, potem trzeba dwa razy odpowiednio skręcić, żeby trafić na niewielki "mostek", czy kładkę na rzece Gliniance i wyjeżdża się w okolicy Zdziar. Można też wylądować w Katach, albo w Słomianej. Jednak te ścieżki są zbyt krótkie, dobre gdy ma się mało czasu. Dziś czasu jest więcej, jadę więc dalej prosto.
Są i Szwedy:
Skręcam na most, dojeżdżam do lasu i jadę wzdłuż niego. Chyba się nieco zamyśliłem, bo stąd już chyba tylko do Łążka Garncarskiego można dojechać (albo w las na piaszczyste drogi prowadzące w rejony Dębowca i Kochanów), a droga nie jest zbyt przyjemna.
Tymczasem mijam ruderę, której widok podczas wycieczki jakiś miesiąc temu nieco mnie zaskoczył. Jeszcze niedawno temu ktoś tu mieszkał.
Piaszczysta droga do Łążka tym razem nie jest bardzo uciążliwa do przejechania.
Łążek to ładna miejscowość. Da się tamtędy normalnie jeździć odkąd położono tam nowy asfalt. Wcześniej bywało ciężko. Przejeżdżam ją dosyć szybko, bo trochę niepokoi mnie widok grupy miejscowych w młodym wieku biegających z butelkami z wodą. Przyglądają mi się trochę, więc lepiej nie kusić losu. Dzięki temu przy okazji okazuje się, że jednak nic nie wskazuje na to, abym miał dostać zawału i od tej pory jadę już dużo szybciej.
Nie skręcam w las za ścieżką rowerową, jadę dalej asfaltem, a gdy on się kończy skręcam w lewo, a następnie zaraz w prawo, przejadę się w kierunku Pikuli, ale tuż przed nimi odbiję w lewo i wyjadę gdzieś pomiędzy Kalennym, a Ciechocinem.
Ta droga to bajka, zupełnie inaczej jest ze słynnym asfaltem na odcinku Gwizdów - Modliborzyce. Plotki głoszą, że rowery typu full suspension zostały wynalezione specjalnie na potrzeby tego trudnego odcinka. Dlatego wpisuję sobie 3km jazdy w terenie.
Ubytki? Ta droga to jeden wielki ubytek, pouzupełniany gdzieniegdzie płatami asfaltu.
(no dobra, trochę przesadzam :-) )
Na skrzyżowaniu skręcam w kierunku Kochanów i objeżdżam je od północnej strony drogą nazywaną przez miejscowych "kolejową", tędy swego czasu prowadziły tory kolejki wąskotorowej.
Mijam i Kruszynę, po czym skręcam w lewo.
Na rozstaju dróg...
Tu kiedyś znajdowała się leśniczówka, a obok wiata i miejsce na odpoczynek a nawet na ognisko. Leśniczówki już nie ma, wiaty też, są jeszcze jakieś ławki i stół, można chwilę odpocząć. Ognisko też można zrobić...
Potem już standardowo - Lipowiec, Ludian, Jastkowice i wracam do domu.
Było całkiem przyjemnie, gdy słońce wychodziło zza chmur powiedziałbym, że nawet ciepło. W lesie już sporo zieleni, jakieś brzozy, czy inne akacje mają już liście, dlatego widoki już całkiem zacne i jeździ się całkiem fajnie.
Szkoda, że we wtorek nie można strzelić sobie poświątecznej przejażdżki, bo pogoda fatalna. Czekam jeszcze na śnieg, w końcu kwiecień menda, bo przeplata...
Za stadniną, skręcam w lewo przy drugiej okazji (pierwsza okazja, to wizyta na wysypisku śmieci, ewentualnie wjazd do trudno-przejezdnych lasów). Zaczyna się niewielkie wzniesienie, ale po chwili jest już płasko. Po drodze kilka polan, o dziwo część istniała już wcześniej przed słynną akcją pewnego ministra.
A część nie:
To miejsce już kiedyś opisywałem. Jeszcze nie tak dawno temu było to jedno z fajniejszych miejsc w tej części lasów. Teraz wygląda jakoś tak nie za bardzo.
Stąd jeszcze niecałe 1.5km do drogi asfaltowej prowadzącej do Studzieńca, gdzie też się udaję.
Po minięciu Studzieńca skręcam w prawo w kierunku Szwedów.
Do Szwedów prowadzi stąd całkiem przyjemna leśna droga. Całkiem przyjemna już teraz, bo jeszcze miesiąc temu było tu sporo błota.
A jakiś kilometr dalej mija się takie skrzyżowanie. Gdyby tu skręcić w prawo, jedzie się jeszcze fajniejszą ścieżką, przynajmniej na początku, potem trzeba dwa razy odpowiednio skręcić, żeby trafić na niewielki "mostek", czy kładkę na rzece Gliniance i wyjeżdża się w okolicy Zdziar. Można też wylądować w Katach, albo w Słomianej. Jednak te ścieżki są zbyt krótkie, dobre gdy ma się mało czasu. Dziś czasu jest więcej, jadę więc dalej prosto.
Są i Szwedy:
Skręcam na most, dojeżdżam do lasu i jadę wzdłuż niego. Chyba się nieco zamyśliłem, bo stąd już chyba tylko do Łążka Garncarskiego można dojechać (albo w las na piaszczyste drogi prowadzące w rejony Dębowca i Kochanów), a droga nie jest zbyt przyjemna.
Tymczasem mijam ruderę, której widok podczas wycieczki jakiś miesiąc temu nieco mnie zaskoczył. Jeszcze niedawno temu ktoś tu mieszkał.
Piaszczysta droga do Łążka tym razem nie jest bardzo uciążliwa do przejechania.
Łążek to ładna miejscowość. Da się tamtędy normalnie jeździć odkąd położono tam nowy asfalt. Wcześniej bywało ciężko. Przejeżdżam ją dosyć szybko, bo trochę niepokoi mnie widok grupy miejscowych w młodym wieku biegających z butelkami z wodą. Przyglądają mi się trochę, więc lepiej nie kusić losu. Dzięki temu przy okazji okazuje się, że jednak nic nie wskazuje na to, abym miał dostać zawału i od tej pory jadę już dużo szybciej.
Nie skręcam w las za ścieżką rowerową, jadę dalej asfaltem, a gdy on się kończy skręcam w lewo, a następnie zaraz w prawo, przejadę się w kierunku Pikuli, ale tuż przed nimi odbiję w lewo i wyjadę gdzieś pomiędzy Kalennym, a Ciechocinem.
Ta droga to bajka, zupełnie inaczej jest ze słynnym asfaltem na odcinku Gwizdów - Modliborzyce. Plotki głoszą, że rowery typu full suspension zostały wynalezione specjalnie na potrzeby tego trudnego odcinka. Dlatego wpisuję sobie 3km jazdy w terenie.
Ubytki? Ta droga to jeden wielki ubytek, pouzupełniany gdzieniegdzie płatami asfaltu.
(no dobra, trochę przesadzam :-) )
Na skrzyżowaniu skręcam w kierunku Kochanów i objeżdżam je od północnej strony drogą nazywaną przez miejscowych "kolejową", tędy swego czasu prowadziły tory kolejki wąskotorowej.
Mijam i Kruszynę, po czym skręcam w lewo.
Na rozstaju dróg...
Tu kiedyś znajdowała się leśniczówka, a obok wiata i miejsce na odpoczynek a nawet na ognisko. Leśniczówki już nie ma, wiaty też, są jeszcze jakieś ławki i stół, można chwilę odpocząć. Ognisko też można zrobić...
Potem już standardowo - Lipowiec, Ludian, Jastkowice i wracam do domu.
Było całkiem przyjemnie, gdy słońce wychodziło zza chmur powiedziałbym, że nawet ciepło. W lesie już sporo zieleni, jakieś brzozy, czy inne akacje mają już liście, dlatego widoki już całkiem zacne i jeździ się całkiem fajnie.
Szkoda, że we wtorek nie można strzelić sobie poświątecznej przejażdżki, bo pogoda fatalna. Czekam jeszcze na śnieg, w końcu kwiecień menda, bo przeplata...
- DST 57.60km
- Teren 3.00km
- Czas 02:45
- VAVG 20.95km/h
- VMAX 30.82km/h
- Podjazdy 80m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 15 kwietnia 2017
Przejażdżka przed świętami
Przed świętami korciło mnie, żeby się gdzieś przejechać. Biorę Canyona i wyjeżdżam w kierunku Parku Krajobrazowego Lasy Janowskie, nie mając konkretnie sprecyzowanego celu. Docieram do rezerwatu Imielty Ług, tym razem od przedniej strony, ale tuż przy samym wjeździe decyduję się na nie wjeżdżanie na teren rezerwatu. Jadę do Gwizdowa, gdzie spożywam Perełkę przy miejscowym sklepie i wracam do domu, niekoniecznie najkrótszą trasą. Mocno wieje, ale w lesie nie czuć tego aż tak bardzo. Poza tym pogoda z czasem robi się coraz lepsza i żałuję, że nie wyjechałem później. Wycieczka dosyć krótka, ale intensywna. Zdjęć nie robiłem.
- DST 53.82km
- Teren 2.00km
- Czas 02:20
- VAVG 23.07km/h
- VMAX 31.50km/h
- Temperatura 14.0°C
- Podjazdy 40m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 kwietnia 2017
New Horizons
Dla mnie wycieczka do Sandomierza, była tym czym dla NASA wycieczka w okolice Plutona. Wstyd się przyznać, ale mimo bliskości tego miasta, wolałem do tej pory jeździć po jakiś lasach niż wybrać się rowerem do pięknego miasta i jego okolic. Wcześniej podpatrywałem jak to robili inni i jak już kupiłem rower crossowy, wiedziałem, że w tym roku obowiązkowo muszę się wybrać w tym kierunku.
Do Sandomierza jadę przez Rozwadów, tam skręcam w kierunku Obojni, potem Kotowa Wola, Kępie Zaleszańskie i tu trafiam na nieszczęsne Green Velo. Przed samym Sandomierzem ścieżka zachowuje się dziwnie, jadę więc na sam koniec ruchliwą drogą główną i tak aż do mostu na Wiśle. Za mostem odnajduję Green Velo i skręcam na Stare Miasto (tak to się nazywa w Sandomierzu?). Co prawda nie wjeżdżam tam, tylko staję przed jakimiś schodami i nie chcąc kombinować wnoszę rower na górę. Szczerze mówiąc przez te kilkadziesiąt metrów w górę po schodach z rowerem zmachałem się bardziej niż przez wcześniejsze ~40km rowerem :-)
Jest koło południa. Po rynku chodzą jakieś wycieczki, jest trochę turystów i kilku amatorów rowerów. Muszę ściągnąć bluzę, bo słońce coraz śmielej wygląda spoza chmur i nieźle grzeje. Wyjeżdżając z Pysznica Town, ubrałem się dosyć solidnie, było chłodno i mgliście, teraz jednak zaczyna robić się ciepło.
To jednak tylko pierwsze wrażenie, po wyjeździe z rynku znowu się chmurzy (na szczęście na chwilę) i przez jakiś czas jest chłodnawo.
Kieruję się w kierunku Nowych Kichar (czy Nowych Kicharów ?). Widziałem fajne fotki z tych rejonów i zawsze chciałem wybrać się tam, żeby te cuda zobaczyć na własne oczy.
Prowadzą tam nawet jakiś ścieżki rowerowe i szlaki piesze. Nie trudno wyjechać z Sandomierza w odpowiednim kierunku.
Po chwili mijam Sandomierz i zaczynam znowu się wspinać. tym razem po polnych drogach, ale z nawierzchnią dosyć twardą, więc jedzie się dobrze.
Przeglądając blog Mariusza spotkałem się z czymś takim jak "latarnie chocimskie". I tu nagle proszę - mijam jedną z nich (dosyć niespodziewanie):
Szlak jest dobrze oznaczony, więc bez problemu prowadzi mnie do Nowych Kichar(ów) i o ile obawiałem się, że odnalezienie tajemniczej baszty będzie problemem, o tyle jestem zaskoczony, bo szlak prowadzi rowerzystów tak, by koło niej przejechali.
Zaskoczeniem natomiast jest jej otoczenie. Na zdjęciu tego nie widać, ale zaraz obok są normalne domostwa. W środku... melina :-)
Z Kichar(ów) szlak prowadzi w kierunku Dwikóz. Dwikozy warte są odwiedzenia, bowiem znajduje się tam (albo znajdował się - to właśnie jest do sprawdzenia) zakład przetwórstwa owocowo-warzywnego (czy jak mu tam), który to kiedyś produkował najlepsze wino w tej części Galaktyki, mianowicie "Jabłuszko Sandomierskie". Swego czasu wino to poszerzało horyzonty myślowe moje i moich znajomych, a od wielu lat nie widziałem go na sklepowych półkach. Sprawdzenie, czy to wino nadal jest w produkcji należy zacząć od sprawdzenia, czy istnieje jeszcze zakład je produkujący, ale uznaję, że jest to cel warty osobnej wycieczki, dlatego skręcam na północ. Drogowskaz wskazuje, że za 0.5km będzie jakiś kościół, a za 4.3km (chyba) jakieś coś poświęcone Zawiszy Czarnemu. Tymczasem jest ostro pod górę. To chyba gorsze niż wnoszenie roweru na rynek w Sandomingo. Ale to tylko chwilka. Kościół faktycznie jest, o Zawiszy już nic więcej tego dnia nie słyszę, jadę prosto w kierunku na Stary, a potem i Nowy Garbów.
Raz pod górę, raz w dół, widoki świetne, wśród wzgórz na przemian pola i sady z jabłoniami. Za miesiąc będzie tu pięknie.
Gdzieś tam przed Kogutkami mylę się i skręcam w prawo, jadę z kilometr po jakiś takich dziwnych betonowych płytach z otworami, telepie mną strasznie, i chyba zbaczam z celu (czyli drogi na Zawichost), wracam zatem i przy samotnym gospodarstwie spotykam ludzi, pytam o drogę. Potem już bajka, kilka kilosów z górki, jedzie się bardzo dobrze i po chwili ląduje w Zawichoście. Tam udaję się do sklepu i na prom.
No właśnie, tylko... gdzie ten prom?
Wydaje mi się, że prom powinien kursować pomiędzy tym betonowym nabrzeżem, na którym stoję, a tym po przeciwnej stronie... Ale promu nie ma. Na przeciwnym brzegu pusto, stoi tylko jeden samochód i kilka osób. W pobliżu goście łowią ryby, więc podpytuję ich, o to co tu się wyprawia i okazuje się, że "prom w remoncie".
Zajebiście...
Wycieczka wycieczką... Dobra tam Sandomierz, Kichary, wzgórza, ale przepłynięcie się promem miało być atrakcją turystyczną.
No ale co poradzić?
Siedzę tu chwilę, patrzę sobie na Wisłę.
Szersze to niż San, nie dziwne w sumie, bo skoro San jest szeroki i wpływa do Wisły, to ona węższa nie będzie. Na liczniku już 61km. Trasa miała liczyć ok. 100km. Nawet nie myślę o powrocie na południe do najbliższego mostu w Sandomierzu, jadę do Annopola.
W Annopolu nigdy nie byłem. Słyszałem co prawda o tym mieście. Pamiętam ze 20 lat temu jak w tv mówili, że stał się miastem.
Dojeżdżam tam drogą 777 (łatwo zapamiętać). Droga mało uczęszczana, jedzie się dobrze. W Annopolu jest znowu nieco pod górkę, najpierw trzeba wdrapać się na most, a potem jeszcze wyżej.
Na moście robię sobie fotkę Wisły:
I dalej na miasto pod górkę.
Senne miasteczko, na środku, coś w rodzaju mini-parku, kilka sklepów i pomnik poświęcony "kobietom Lubelszczyzny" poległym w czasie wojny.
Za chwilę mam drogowskaz na Stalówkę, skręcam więc tam i jadę wojewódzką 854-ką. Fajnie jest, droga "z górki" przez ładne kilka km. Aczkolwiek po samym zakręcie drogowskaz wskazuje "Stalowa Wola 45, Radomyśl n/Sanem 27". Nie wiedziałem co robić, gdybym trafił na prom w Zawichoście, raczej wolałbym tej drogi uniknąć i jechać bocznymi bliżej Sanu. Może nawet zajechać do ujścia Sanu do Wisły w okolice Dąbrówki Pniowskiej. Ale o dziwo ruch niewielki i mimo, że wieje w twarz, to wiatr słaby, a lasy jeszcze mnie osłaniają, postanawiam więc zobaczyć co będzie dalej.
Gdzieś za Kosinem zjeżdżam w las, Sportypal wskazuje już 85km. Chciałem zjeść, napić się, posiedzieć, tego ostatniego nie udało się zrobić, bo różne stworzenia atakują z ziemi i powietrza, więc 10 minut to wszystko co udaje się odpocząć, wracam więc na drogę i dalej plan jest taki, żeby jechać do Radomyśla, a potem Green Velo i do domu.
Również i tu po drodze mijam wycięte lasy.
Dojeżdżam do Borowa i tu znany mi drogowskaz na Zaklików. A co tam - skręcam. Wiem, że dołożę sobie kilkanaście kilosów, ale czuję się dobrze.
To fajny kawałek drogi. Droga co prawda nie za bardzo fajna, ale okolice owszem.
Myślałem jechać do cioci Ireny gdzieś w ciągu tygodnia, o ile będzie czas, a tymczasem już dziś się przytrafia.
Stąd już blisko do Zaklikowa, a z Zaklikowa jadę w kierunku Lipy i za torami skręcam w lewo. Jadę resztkami asfaltu, dojeżdżam do torów i tu krótka przerwa.
Droga prowadzi do skrzyżowania asfaltówki Lipa - Maliniec. Wyjeżdżam w okolicach Malińca i skręcam do Gwizdowa. Stamtąd w kierunku Kochanów, dalej na Ludian, ale odbijam na lewo za wczasu i ląduję na Podlesiu. Stamtąd już jakieś 6km i jestem w domu.
7.5-godzinna wycieczka nie była taka ciężka jak się okazało. No i nowe horyzonty odkryte, więc jestem zadowolony. Sandomierskie rejony są fajne do jazdy rowerem, a jeszcze fajniej będzie za miesiąc. Trzeba będzie tu wracać. A co do nowych horyzontów, to jeszcze sporo tego jest w okolicy, a wiosna dopiero się zaczyna.
Pozdrawiam!
Do Sandomierza jadę przez Rozwadów, tam skręcam w kierunku Obojni, potem Kotowa Wola, Kępie Zaleszańskie i tu trafiam na nieszczęsne Green Velo. Przed samym Sandomierzem ścieżka zachowuje się dziwnie, jadę więc na sam koniec ruchliwą drogą główną i tak aż do mostu na Wiśle. Za mostem odnajduję Green Velo i skręcam na Stare Miasto (tak to się nazywa w Sandomierzu?). Co prawda nie wjeżdżam tam, tylko staję przed jakimiś schodami i nie chcąc kombinować wnoszę rower na górę. Szczerze mówiąc przez te kilkadziesiąt metrów w górę po schodach z rowerem zmachałem się bardziej niż przez wcześniejsze ~40km rowerem :-)
Jest koło południa. Po rynku chodzą jakieś wycieczki, jest trochę turystów i kilku amatorów rowerów. Muszę ściągnąć bluzę, bo słońce coraz śmielej wygląda spoza chmur i nieźle grzeje. Wyjeżdżając z Pysznica Town, ubrałem się dosyć solidnie, było chłodno i mgliście, teraz jednak zaczyna robić się ciepło.
To jednak tylko pierwsze wrażenie, po wyjeździe z rynku znowu się chmurzy (na szczęście na chwilę) i przez jakiś czas jest chłodnawo.
Kieruję się w kierunku Nowych Kichar (czy Nowych Kicharów ?). Widziałem fajne fotki z tych rejonów i zawsze chciałem wybrać się tam, żeby te cuda zobaczyć na własne oczy.
Prowadzą tam nawet jakiś ścieżki rowerowe i szlaki piesze. Nie trudno wyjechać z Sandomierza w odpowiednim kierunku.
Po chwili mijam Sandomierz i zaczynam znowu się wspinać. tym razem po polnych drogach, ale z nawierzchnią dosyć twardą, więc jedzie się dobrze.
Przeglądając blog Mariusza spotkałem się z czymś takim jak "latarnie chocimskie". I tu nagle proszę - mijam jedną z nich (dosyć niespodziewanie):
Szlak jest dobrze oznaczony, więc bez problemu prowadzi mnie do Nowych Kichar(ów) i o ile obawiałem się, że odnalezienie tajemniczej baszty będzie problemem, o tyle jestem zaskoczony, bo szlak prowadzi rowerzystów tak, by koło niej przejechali.
Zaskoczeniem natomiast jest jej otoczenie. Na zdjęciu tego nie widać, ale zaraz obok są normalne domostwa. W środku... melina :-)
Z Kichar(ów) szlak prowadzi w kierunku Dwikóz. Dwikozy warte są odwiedzenia, bowiem znajduje się tam (albo znajdował się - to właśnie jest do sprawdzenia) zakład przetwórstwa owocowo-warzywnego (czy jak mu tam), który to kiedyś produkował najlepsze wino w tej części Galaktyki, mianowicie "Jabłuszko Sandomierskie". Swego czasu wino to poszerzało horyzonty myślowe moje i moich znajomych, a od wielu lat nie widziałem go na sklepowych półkach. Sprawdzenie, czy to wino nadal jest w produkcji należy zacząć od sprawdzenia, czy istnieje jeszcze zakład je produkujący, ale uznaję, że jest to cel warty osobnej wycieczki, dlatego skręcam na północ. Drogowskaz wskazuje, że za 0.5km będzie jakiś kościół, a za 4.3km (chyba) jakieś coś poświęcone Zawiszy Czarnemu. Tymczasem jest ostro pod górę. To chyba gorsze niż wnoszenie roweru na rynek w Sandomingo. Ale to tylko chwilka. Kościół faktycznie jest, o Zawiszy już nic więcej tego dnia nie słyszę, jadę prosto w kierunku na Stary, a potem i Nowy Garbów.
Raz pod górę, raz w dół, widoki świetne, wśród wzgórz na przemian pola i sady z jabłoniami. Za miesiąc będzie tu pięknie.
Gdzieś tam przed Kogutkami mylę się i skręcam w prawo, jadę z kilometr po jakiś takich dziwnych betonowych płytach z otworami, telepie mną strasznie, i chyba zbaczam z celu (czyli drogi na Zawichost), wracam zatem i przy samotnym gospodarstwie spotykam ludzi, pytam o drogę. Potem już bajka, kilka kilosów z górki, jedzie się bardzo dobrze i po chwili ląduje w Zawichoście. Tam udaję się do sklepu i na prom.
No właśnie, tylko... gdzie ten prom?
Wydaje mi się, że prom powinien kursować pomiędzy tym betonowym nabrzeżem, na którym stoję, a tym po przeciwnej stronie... Ale promu nie ma. Na przeciwnym brzegu pusto, stoi tylko jeden samochód i kilka osób. W pobliżu goście łowią ryby, więc podpytuję ich, o to co tu się wyprawia i okazuje się, że "prom w remoncie".
Zajebiście...
Wycieczka wycieczką... Dobra tam Sandomierz, Kichary, wzgórza, ale przepłynięcie się promem miało być atrakcją turystyczną.
No ale co poradzić?
Siedzę tu chwilę, patrzę sobie na Wisłę.
Szersze to niż San, nie dziwne w sumie, bo skoro San jest szeroki i wpływa do Wisły, to ona węższa nie będzie. Na liczniku już 61km. Trasa miała liczyć ok. 100km. Nawet nie myślę o powrocie na południe do najbliższego mostu w Sandomierzu, jadę do Annopola.
W Annopolu nigdy nie byłem. Słyszałem co prawda o tym mieście. Pamiętam ze 20 lat temu jak w tv mówili, że stał się miastem.
Dojeżdżam tam drogą 777 (łatwo zapamiętać). Droga mało uczęszczana, jedzie się dobrze. W Annopolu jest znowu nieco pod górkę, najpierw trzeba wdrapać się na most, a potem jeszcze wyżej.
Na moście robię sobie fotkę Wisły:
I dalej na miasto pod górkę.
Senne miasteczko, na środku, coś w rodzaju mini-parku, kilka sklepów i pomnik poświęcony "kobietom Lubelszczyzny" poległym w czasie wojny.
Za chwilę mam drogowskaz na Stalówkę, skręcam więc tam i jadę wojewódzką 854-ką. Fajnie jest, droga "z górki" przez ładne kilka km. Aczkolwiek po samym zakręcie drogowskaz wskazuje "Stalowa Wola 45, Radomyśl n/Sanem 27". Nie wiedziałem co robić, gdybym trafił na prom w Zawichoście, raczej wolałbym tej drogi uniknąć i jechać bocznymi bliżej Sanu. Może nawet zajechać do ujścia Sanu do Wisły w okolice Dąbrówki Pniowskiej. Ale o dziwo ruch niewielki i mimo, że wieje w twarz, to wiatr słaby, a lasy jeszcze mnie osłaniają, postanawiam więc zobaczyć co będzie dalej.
Gdzieś za Kosinem zjeżdżam w las, Sportypal wskazuje już 85km. Chciałem zjeść, napić się, posiedzieć, tego ostatniego nie udało się zrobić, bo różne stworzenia atakują z ziemi i powietrza, więc 10 minut to wszystko co udaje się odpocząć, wracam więc na drogę i dalej plan jest taki, żeby jechać do Radomyśla, a potem Green Velo i do domu.
Również i tu po drodze mijam wycięte lasy.
Dojeżdżam do Borowa i tu znany mi drogowskaz na Zaklików. A co tam - skręcam. Wiem, że dołożę sobie kilkanaście kilosów, ale czuję się dobrze.
To fajny kawałek drogi. Droga co prawda nie za bardzo fajna, ale okolice owszem.
Myślałem jechać do cioci Ireny gdzieś w ciągu tygodnia, o ile będzie czas, a tymczasem już dziś się przytrafia.
Stąd już blisko do Zaklikowa, a z Zaklikowa jadę w kierunku Lipy i za torami skręcam w lewo. Jadę resztkami asfaltu, dojeżdżam do torów i tu krótka przerwa.
Droga prowadzi do skrzyżowania asfaltówki Lipa - Maliniec. Wyjeżdżam w okolicach Malińca i skręcam do Gwizdowa. Stamtąd w kierunku Kochanów, dalej na Ludian, ale odbijam na lewo za wczasu i ląduję na Podlesiu. Stamtąd już jakieś 6km i jestem w domu.
7.5-godzinna wycieczka nie była taka ciężka jak się okazało. No i nowe horyzonty odkryte, więc jestem zadowolony. Sandomierskie rejony są fajne do jazdy rowerem, a jeszcze fajniej będzie za miesiąc. Trzeba będzie tu wracać. A co do nowych horyzontów, to jeszcze sporo tego jest w okolicy, a wiosna dopiero się zaczyna.
Pozdrawiam!
- DST 130.62km
- Czas 06:04
- VAVG 21.53km/h
- VMAX 41.74km/h
- Podjazdy 330m
- Sprzęt Kross Evado 6.0
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 kwietnia 2017
Imielity Ług od d... strony
Wycieczka z zeszłej niedzieli.
Po sobocie i długiej jeździe nie bardzo chciało mi się wsiadać na rower, ale po południu się przełamałem i postanowiłem jechać do rezerwatu Imielty Ług. A jako, że byłem tam stosunkowo niedawno temu (w Sylwestra), postanawiam podjechać od d... (drugiej) strony. Już tam oczywiście byłem, ale na ten dzień wydaje się to być dobrym wyborem, powinno wyjść mniej niż 50km, a widoki przy stawie zapamiętałem jako dosyć urokliwe.
Ruszam tradycyjnie na Rudę Jastkowską, skręcam w las, jadę w kierunku drogi z Ludianu do Kochanów, przejeżdżam Kochany i Dębowiec. Po chwili po lewej mam już rezerwat i szukam odpowiedniej ścieżki, żeby skręcić w lewo.
Ten skręt znajduje się w tym miejscu:
Nie jestem pewnym czy zawsze był tu szlaban, być może...
Jadę drogą... taką sobie. Na rowerze z grubymi oponami przejezdna bez problemów
Raz lepiej, raz gorzej, ale jechać się da.
Trochę kluczę, byłem tu dwa razy i to dosyć dawno, dlatego nie pamiętam dokładnie drogi, ale wiem, że istnieje dosyć fajna ścieżka wzdłuż wschodniego i północnego brzegu stawu, która w końcu zbiega się ze ścieżką z grobli z rezerwatu i tą prowadzą do Gwizdowa.
Mimo, że w nogach setka z poprzedniego dnia, jedzie się fajnie. Niedziela jeszcze cieplejsza niż sobota, mały ewenement jak na ścisły początek kwietnia... Skręcam kilka razy nie tam gdzie trzeba, spotykam dwóch gości szukających czegoś, coś tam przy nich piszczy... Pewnie wykrywacz metali. W tych rejonach toczyły się walki partyzanckie i słyszałem, że czasem można się natknąć na to i owo...
W końcu dojeżdżam do ścieżki tuż przy samym stawie. Widoki... palce lizać :-)
Po chwili dojeżdżam do skrzyżowania i teraz z perspektywy czasu wiem, że należało trzymać się prawej strony, tymczasem nie wiedzieć dlaczego kieruję się bardziej na lewo.
I ląduję na jakiejś takiej polanie.
Ładnie tu ale trochę mokro:
Muszę przenieść rower i siebie przez niezłe błocko i brnę dalej, aż dochodzę do małego skrzyżowania. Jak zwykle niezawodna intuicja mówi mi, żeby kierować się tą drogą prosto, a wyjadę w Gwizdowie, tylko bliżej zakrętu asfaltówki na Maliniec, ale przezornie spoglądam w mapy google i okazuje się, że wylądowałbym w Dębowcu. A w Dębowcu nie ma żartów :-)
Wracam zatem te kilka metrów do skrzyżowania i jadę w prawo.
Droga nieco piaszczysta, ale Canyonem jedzie się dobrze.
Ładny las i rejony, w których jeszcze nie byłem to jest to.
Po chwili już wiem gdzie jestem, trafiam na skrzyżowanie dróg obok wjazdu do rezerwatu ze strony Gwizdowa.
Tu natrafiam na krzyż:
Tabliczka głosi, że w tym miejscu w bliżej nieokreślonym czasie zginął tragicznie 9-letni chłopiec.
Data śmierci nie jest podana, ale obok przebiegały tory kolejki wąskotorowej, która przewoziła wycinane w tych rejonach drewno, więc domyślam się jaka była przyczyna tej smutnej historii.
Wyjeżdżam w miejscu, w którym spodziewałem się wyjechać w Gwizdowie, stąd już do skrzyżowania, tu w lewo i standardowa ścieżka do domu. Zatrzymuję się jeszcze przy moim ulubionym stawie :-) , robię fotkę, potem do Rudy, do sklepu, na chwilę na wał nad San i do domu.
Przyjemna wiosenna wycieczka, co prawda krótka, ale po dniu poprzednim nie chciałem się bardzo forsować. Temperatura dochodziła do 28 stopni, co jak na początek kwietnia jest czymś niespotykanym.
Fajnie, że zwiedziłem kawałek lasów, którego jeszcze wcześniej nie widziałem.
W maju planuję w którąś ciepłą sobotę jechać na cały dzień powłóczyć się po ścieżkach, których jeszcze nie znam. A takie jeszcze istnieją :-)
Pozdrawiam!
Po sobocie i długiej jeździe nie bardzo chciało mi się wsiadać na rower, ale po południu się przełamałem i postanowiłem jechać do rezerwatu Imielty Ług. A jako, że byłem tam stosunkowo niedawno temu (w Sylwestra), postanawiam podjechać od d... (drugiej) strony. Już tam oczywiście byłem, ale na ten dzień wydaje się to być dobrym wyborem, powinno wyjść mniej niż 50km, a widoki przy stawie zapamiętałem jako dosyć urokliwe.
Ruszam tradycyjnie na Rudę Jastkowską, skręcam w las, jadę w kierunku drogi z Ludianu do Kochanów, przejeżdżam Kochany i Dębowiec. Po chwili po lewej mam już rezerwat i szukam odpowiedniej ścieżki, żeby skręcić w lewo.
Ten skręt znajduje się w tym miejscu:
Nie jestem pewnym czy zawsze był tu szlaban, być może...
Jadę drogą... taką sobie. Na rowerze z grubymi oponami przejezdna bez problemów
Raz lepiej, raz gorzej, ale jechać się da.
Trochę kluczę, byłem tu dwa razy i to dosyć dawno, dlatego nie pamiętam dokładnie drogi, ale wiem, że istnieje dosyć fajna ścieżka wzdłuż wschodniego i północnego brzegu stawu, która w końcu zbiega się ze ścieżką z grobli z rezerwatu i tą prowadzą do Gwizdowa.
Mimo, że w nogach setka z poprzedniego dnia, jedzie się fajnie. Niedziela jeszcze cieplejsza niż sobota, mały ewenement jak na ścisły początek kwietnia... Skręcam kilka razy nie tam gdzie trzeba, spotykam dwóch gości szukających czegoś, coś tam przy nich piszczy... Pewnie wykrywacz metali. W tych rejonach toczyły się walki partyzanckie i słyszałem, że czasem można się natknąć na to i owo...
W końcu dojeżdżam do ścieżki tuż przy samym stawie. Widoki... palce lizać :-)
Po chwili dojeżdżam do skrzyżowania i teraz z perspektywy czasu wiem, że należało trzymać się prawej strony, tymczasem nie wiedzieć dlaczego kieruję się bardziej na lewo.
I ląduję na jakiejś takiej polanie.
Ładnie tu ale trochę mokro:
Muszę przenieść rower i siebie przez niezłe błocko i brnę dalej, aż dochodzę do małego skrzyżowania. Jak zwykle niezawodna intuicja mówi mi, żeby kierować się tą drogą prosto, a wyjadę w Gwizdowie, tylko bliżej zakrętu asfaltówki na Maliniec, ale przezornie spoglądam w mapy google i okazuje się, że wylądowałbym w Dębowcu. A w Dębowcu nie ma żartów :-)
Wracam zatem te kilka metrów do skrzyżowania i jadę w prawo.
Droga nieco piaszczysta, ale Canyonem jedzie się dobrze.
Ładny las i rejony, w których jeszcze nie byłem to jest to.
Po chwili już wiem gdzie jestem, trafiam na skrzyżowanie dróg obok wjazdu do rezerwatu ze strony Gwizdowa.
Tu natrafiam na krzyż:
Tabliczka głosi, że w tym miejscu w bliżej nieokreślonym czasie zginął tragicznie 9-letni chłopiec.
Data śmierci nie jest podana, ale obok przebiegały tory kolejki wąskotorowej, która przewoziła wycinane w tych rejonach drewno, więc domyślam się jaka była przyczyna tej smutnej historii.
Wyjeżdżam w miejscu, w którym spodziewałem się wyjechać w Gwizdowie, stąd już do skrzyżowania, tu w lewo i standardowa ścieżka do domu. Zatrzymuję się jeszcze przy moim ulubionym stawie :-) , robię fotkę, potem do Rudy, do sklepu, na chwilę na wał nad San i do domu.
Przyjemna wiosenna wycieczka, co prawda krótka, ale po dniu poprzednim nie chciałem się bardzo forsować. Temperatura dochodziła do 28 stopni, co jak na początek kwietnia jest czymś niespotykanym.
Fajnie, że zwiedziłem kawałek lasów, którego jeszcze wcześniej nie widziałem.
W maju planuję w którąś ciepłą sobotę jechać na cały dzień powłóczyć się po ścieżkach, których jeszcze nie znam. A takie jeszcze istnieją :-)
Pozdrawiam!
- DST 47.05km
- Teren 5.00km
- Czas 02:28
- VAVG 19.07km/h
- VMAX 29.76km/h
- Temperatura 26.0°C
- Podjazdy 40m
- Sprzęt Canyon Yellowstone AL 3.9
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 1 kwietnia 2017
Pathfinder 3.0
Pogoda zachowała się nietypowo. Zamiast standardu - ciepło w ciągu tygodnia, gdy trzeba iść do roboty - zimno w weekend, było odwrotnie. Oczywiście, żeby nie było idealnie, musi trochę powiać, ale i tak jest super - na coś takiego czekałem. Dlatego rozpoczynam planowaną od dawna misję zwiadowczą.
Czwartkowa wycieczka miała na celu znalezienie ścieżki do Krawców, które to miały być punktem wyjścia dla dzisiejszej wycieczki. Nie udało się, dlatego postanawiam nieco zmodyfikować planowaną trasę. Postanawiam zacząć od osiągnięcia drugiego co do ważności celu - zalewu koło Tarnobrzega.
Przejeżdżam przez Stalówkę i kierując się na Tarnobrzeg, jadę początkowo dobrze wszystkim znaną szutrową ścieżką rowerową.
Jadę raczej powoli, wiem, że czeka mnie ok. 100km jazdy, forma jeszcze słaba, nie ma co forsować szybkiego tempa.
Gdy ścieżka się kończy, wjeżdżam na asfalt i jadę dalej przez Jamnicę. Za mostem obok drogi wojewódzkiej zaczyna się szuter, jadę nim aż do ronda, potem znowu trzeba wskoczyć na asfalt (początkowo jest pas pomocniczy) i tak docieram do Jeziórka. Wiem, że skręcając tu w lewo prawdopodobnie uda się uniknąć ruchliwej drogi wojewódzkiej.
Co chwilę zatrzymuję się i sprawdzam w google maps gdzie jestem i w końcu znajduję obiecująco wyglądający skręt w lewo i jadę tam.
Droga wygląda jak na powyższym zdjęciu, jedzie się całkiem dobrze, a przy skręcie widnieje tablica informująca, że kieruję się w stronę Zakładu Gospodarki Komunalnej (znajduje się on za linią drzew po prawej stronie).
(tu komuś nie udało się dowieźć śmieci do zakładu - brakło 200m)...
Jestem tu po raz pierwszy i trzeba trochę pomotać, co chwilę muszę zatrzymywać się i sprawdzać, w którą stronę jechać. Większość ścieżek wykonana jest z płyt betonowych i jedzie się całkiem nieźle.
Chociaż bywają i takie niespodzianki:
Po chwili już mam dość jazdy z telefonem w ręku i włączonym google maps, chowam telefon do kieszeni i próbuję jechać na pamięć.
Efekt jest taki, że skręcam w lewo za wcześnie i ląduję w polu.
W oddali widać drogę, jeżdżą samochody, postanawiam obejść pole i dojść do niej. Ledwo udaje się przejść suchą nogą, tereny są podmokłe.
Dochodzę do drogi, od razu stoję przy skrzyżowaniu, jadę prosto.
Droga prowadzi wokół jakiegoś małego zalewu, przy którym odpoczywa sporo ludzi, dalej mijam jakiś zakład i dojeżdżam do dwóch kolejnych. Obok siebie znajdują się budynki Siarkopolu i ponownie Zakładu Gospodarki Komunalnej, tym razem chodzi raczej o oczyszczalnię ścieków. Jest też sporo pustych hal produkcyjnych pozostałych po jakiś tajemniczych dawno temu zamkniętych zakładach.
Dojeżdżam do drogi Stale - Cygany i skręcam w kierunku Stali. Po chwili skręcam w lewo, jakieś 200m muszę prowadzić Krossa, bo trafiam na piaszczystą drogę, ale po chwili łączy się ona z drogą o twardszej nawierzchni i ponownie jedzie się bardzo dobrze.
Fajnie się jedzie w tych rejonach. Wszędzie pola, łąki, czasem kawałek lasu, albo jakaś rzeczka.
Ciężko powiedzieć jak nazywa się miejscowość, w której się znajduję (czyżby były to Stale?), w każdym razie, wiem, że jadę ulicą Ocicką i dojeżdżam do zalewu. Widok z góry:
Objeżdżam zalew nieco i skręcam w dół:
W zasadzie nie wiadomo co to tak na prawdę jest... Mówią na to nawet "jezioro", nawet drużyna tarnobrzeskich koszykarzy grająca w PLK, swego czasu zwała się "Siarka Jezioro Tarnobrzeg". Niech będzie jezioro...
Na dole robię sobie mniej więcej półgodzinną przerwę.
Restartuję telefon (sportypal miał problemy z działaniem w tle, co chwilę włączałem google maps, albo aparat. Po restarcie problemów nie ma, ale wycieczka zapisana jest w dwóch częściach). Obmyślam również dalszą drogę. Postanawiam jechać do celu nr 3, a cel nr 1 zostawić na koniec.
Celem nr 3 jest Chmielów. To nic ważnego, bo najważniejsze to dotrzeć do Cyganów, ale jeśli po drodze uda się znaleźć stadion Płomienia Chmielów, będzie dobrze. Rano sprawdziłem, że stadion powinien być przy drodze jaką sobie zaplanowałem.
Okrążam zalew od południa. Po lewej mam Tarnobrzeską Specjalną Strefę Ekonomiczną. Znajduje się tu sporo zakładów. Jest też sporo opuszczonych, zdewastowanych hal i budynków.
Jestem trochę zaskoczony, bo dojeżdżam do tablicy poświęconej ofiarom katastrofy smoleńskiej:
Po chwili jestem już w Chmielowie. Zaraz przy wjeździe do miejscowości znajduje się dużych rozmiarów fabryka Pilkingtona. Jest po 14-tej, więc chyba kończy się zmiana, ludzie wychodzą z pracy i ruch tu spory. Jadę dalej, wiem, że za chwilę minę stadion. I spotyka mnie niemiła niespodzianka, to co na zdjęciach satelitarnych brałem za stadion okazuje się być orlikiem :-) No nie ważne, Płomień Chmielów nie interesuje mnie tak bardzo, jak cel nr 1 dzisiejszej wycieczki.
Chmielów okazuje się być sporą miejscowością. Poza wspomnianą fabryką mamy tu takie obiekty jak hotel, restaurację, park, Biedronę, przychodnię i inne.
Najładniej prezentuje się kościół św. Stanisława:
Dobra, nie ma czasu, jedziemy do Cyganów. Po chwili cel zostaje osiągnięty:
Dlaczego akurat Cygany?
Co łączy liczące ok. tysiąc mieszkańców Cygany z takimi miastami jak Mediolan, Lizbona, czy choćby Belgrad?
Otóż podobnie jak w ww. miastach, w Cyganach mamy dwa wielkie kluby piłkarskie: LZS Cygany i KS Cygany.
Kiedyś był tylko jeden - LZS Cygany, ale klub został przejęty we władanie przez świetnego fachowca, człowieka orkiestrę (jest prezesem, trenerem i zawodnikiem) i Ludowy Zespół Sportowy Cygany, z drużyny, która zajmowała miejsce w środku tabeli zamienił się z jedną z najgorszych drużyn w kraju. W ciągu ostatnich 2.5 roku LZS zdobył jedynie 2 pkt. Część mieszkańców, zawodników i działaczy, wobec niemożności odwołania prezesa, wkurzyła się i założyła nowy klub - tak powstał KS Cygany.
Zainspirowany stroną kartofliska.pl postanowiłem udać się na mecz tej drużyny. I udało mi się to, 2 lata temu byłem w Żabnie, na meczu LZS Żabno - LZS Cygany. Cygany przyjechały jednak wtedy do Żabna bez formy i dostały tylko 4-1.
Byłem zadowolony, bo ciężko być kibicem takiej drużyny. Jeśli chcesz obejrzeć polską piłkę na najwyższym poziomie, wystarczy, że włączysz tv, obejrzysz jakąś Legię, czy Lecha i z dużym prawdopodobieństwem możesz powiedzieć, że oglądałeś piłkę na najwyższym polskim poziomie. Jeśli natomiast chcesz obejrzeć piłkę na najniższym poziomie, czeka cię wiele poświęceń, trzeba pokręcić się po wioskach, czasem dosyć daleko.
Wracając do LZS Cygany:
Ten sezon w wykonaniu drużyny jest bardzo dobry. Co prawda już w 6. kolejce rundy jesiennej zespół zaliczył wpadkę i zremisował 1-1 z Łęgiem Kopcie przerywając serię 43 porażek z rzędu. Bramka zdobyta przeciw Kopciom była zresztą jedyną bramka zdobytą przez LZS Cygany w tym sezonie. Pomijając tę niefortunną wpadkę, bilans drużyny prezentuje się następująco: 0-1-10, bramki 1-91 i mówi sam za siebie. Wspaniała porażka 0 do 16-tu z Juniorem Zakrzów oraz wyniki typu 0-11 (2 razy), 0-13 i 0-10 pokazują klasę zespołu.
W tym roku muszę udać się na mecz domowy LZS Cygany. I celem dzisiejszej misji jest znalezienie stadionu w Cyganach. Poza LZS'em jest to również stadion KS Cygany, która to drużyna radzi sobie znacznie lepiej, zajmuje solidne 8. miejsce w tabeli, więc nie ma sensu zwracać na nią uwagi.
Również i w Cyganach to co ze zdjęć satelitarnych brałem za stadion, okazuje się być orlikiem. Zajeżdżam pod sklep, kupuję coś do picia, odpoczywam i szukam w telefonie lokalizacji stadionu. Nie udaje mi się, więc pytam panią w sklepie. Pani sprzedawczyni zdziwiona, patrzy na mnie jak na idiotę, szybko zatem tłumaczę, że byłem już na stadionie FC Porto, Chelsea Londyn, więc dziś czas na renomowany klub LZS Cygany, że będzie dla mnie zaszczytem zwiedzenie stadionu jednej z najgorszych drużyn Polski. Dostaję wskazówki, więc udaję się odszukać stadion.
Jest! Oto on:
Podjeżdżam bliżej:
Niestety dziś zamknięte dla zwiedzających. Podziwiam więc okazały budynek klubowy, nowe trybuny na 30 widzów (są też ławki, ale w razie awansu drużyny do europejskich pucharów, UEFA z pewnością nie zezwoli na wpuszczenie więcej niż 30 kibiców na mecz). Murawa wygląda nieźle.
Na razie pustki, ale runda rewanżowa I grupy stalowowolskiej B-klasy rusza już 22. kwietnia. A na początek wielkie derby Cyganów: Klub Sportowy Cygany - Ludowy Zespół Sportowy Cygany. Już niedługo piłkarze wybiegną na murawę, trybuny zapełnią się kibicami, a w miejscowym sklepie drastycznie wzrosną obroty.
Światowe media zwracają uwagę na fakt, że prezeso-trenero-zawodnik LZSu został zawieszony w prawach do końca sezonu, więc klub przejął ktoś inny, co może mieć wpływ na formę zespołu. Istnieje poważna obawa, że LZS może zacząć zdobywać punkty. Pożyjemy zobaczymy. Tak czy siak na tym meczu muszę być i celem dzisiejszej misji było właśnie odnalezienie stadionu, żeby w przypadku meczu nie motać się, tylko szybko trafić do celu.
Misja zakończona sukcesem.
Czeka mnie tylko długa droga powrotna.
Z Cyganów ruszam w kierunku osady o nazwie "Bukie". Po chwili do niej docieram.
Skręcam w prawo i kieruję się do Budy Stalowskiej.
Jadę bardzo fajnym asfaltem, tereny bardzo przyjemne, do tego lux pogoda i widoczne pierwsze oznaki zielenienia się, niektóre drzewa wypuszczają pierwsze liście. Jest fajnie.
Plan był taki, żeby wracać drogą asfaltową wzdłuż poligonu i w ten sposób dotrzeć do Krawców. Właśnie dlatego Krawce są tak ważne, są niejako hubem, z którego będę wyjeżdżać i do którego wracać podczas wypraw na mecze do Cyganów.
Droga wzdłuż poligonu jest super. Fajny wąski asfalt, malownicze lasy i praktycznie nic nie jedzie. Jechałem tędy kiedyś, podobało mi się, więc tędy właśnie planuję dostać się do Krawców.
W końcu dojeżdżam:
Pozostaje pytanie: co dalej? Czwartkowa misja nie powiodła się, nie znalazłem przejezdnej ścieżki Krawce - Stalówka przez las. Nie mam jednak ochoty na motanie, wpisuję w mapy googla adres domowy i podążam za wskazaniem nawigacji. Okazuje się, że droga zaproponowana przez google maps jest ok. Poza początkiem (jakieś 200-300m piachu) jadę dobrą szutrówką, dalej płytami betonowymi (nie są tak przyjemne jak te w okolicach Jeziórka) i wyjeżdżam przy drodze prowadzącej do Stalowej. Mijam Alutec, postanawiam uczcić sukces kolacją na mieście, jadę zatem do sklepu, biorę 2 Perełki i udaję się na wał, a potem do domu.
Misja zakończona sukcesem. Widziałem pierwszy raz zalew koło Tarnobergera, odnalazłem stadion w Cyganach, dzięki czemu mogę teraz bez przeszkód jeździć na domowe spotkania popularnego LZS'u, jechałem przez na prawdę ładne tereny a na koniec przypadkiem znalazłem całkiem przyjemną ścieżkę do Krawców.
Pozdrawiam!
- DST 105.22km
- Teren 2.00km
- Czas 05:36
- VAVG 18.79km/h
- VMAX 31.26km/h
- Temperatura 22.0°C
- Podjazdy 80m
- Sprzęt Kross Evado 6.0
- Aktywność Jazda na rowerze